Deszczowa pogoda, zwłaszcza w wakacje zniechęca do życia –
dosłownie I w przenośni. Dobrą
alternatywą jest dobry koncert, ciężko wszak taki teraz znaleźć, ale gdyńska Desdemona
również w takie smutne wakacyjne dni potrafi zaskoczyć, a w dodatku bardzo
ciekawą ofertą koncertową.
W ramach wspólnej trasy szwedzkiego Horisont i
amerykańskiego The Flying Eyes w Trójmieście zagrali w Desdemonie wraz z
gdyńskim Broken Betty oraz warszawskim Vagitarians. Naturalnie bez obsuwy
obejść się nie mogło, ale bardziej zdziwiło mnie coś innego – stanowisko z
merchem. Zagraniczny zespół, w dodatku niszowy, mniej znany, przyjeżdża do
małego klubu zagrać koncert i „polansować” swoją twórczość więc wystawia na
sprzedaż koszulki i płyty w wersjach winylowych i na srebrnym krążku cd i
super, tylko ceny jak z kosmosu. Horisont merch miał po 60 złotych za każdy
produkt, a The Flying Eyes po 50 za każdy produkt – rozumiem płyta winylowa,
ale płyta cd, koszulka? W sklepach ich nie ma, jakby nie patrzeć są niszą, nie
mówi się o nich, więc ceny powinny być zachęcające do kupna, odpowiednio
niskie, w porównaniu z Vagitarians czy Broken Betty, które swoje płyty
wystawili w cenach od 15 do 25 złotych różnica przeogromna. Kompletnie tego nie
rozumiem, zwłaszcza, że inne zespoły niszowe nie szarżują z cenami: podczas
koncertu włoskiego Amethystu można było dostać płytę cd i koszulkę za… 40 złotych w
pakiecie, a samą płytę za 30 – różnica? Nawet najbardziej znane zespoły z
cenami merchu tak nie przesadzają…
…ale przejdźmy do rzeczy znacznie bardziej istotnej – grania
poszczególnych zespołów. Jako pierwszy zagrał warszawski Vagitarians, którego
płyta „Woods” wydana na początku tego roku odrzuciła mnie – chaos stylistyczny,
jazgot i wrzaski na granicy słuchalności. Lubię takie granie, ale mocno
przesadzili. Tymczasem ten występ, drugi w gdyńskiej Desdemonie, zagrali…
akustycznie. Cóż za miła niespodzianka, bo brzmieli zupełnie inaczej i naprawdę
przyjemnie. Kto zresztą powiedział, że Ci co grają ostro nie umieją grać
spokojnie, czysto, przejrzyście a jednocześnie nadal z mocą? Obok własnych
utworów, jak choćby kawałek znany lub nie
znany „Flesh and Bones” z epki wydanej w 2009 roku czy numer o heroinowej
dziwce, z którą mieli duży problem jak przerobić ją na akustyczny kawałek,
a mianowicie „Ignore it” z tej samej płyty – skoro ją zrobili, to chyba jednak
można. Zagrali też kilka coverów w tym nawet sięgnęli po The Allman Brothers,
zaraz potem zaś ponabijali się trochę z Erica Claptona, ale był to zaledwie
wstęp do skocznego southern rockowej jazdy. A na sam koniec cytat z… Led
Zeppelin „Stairway to Heaven”.
Jako drudzy wystąpili chłopacy z Broken Betty, którzy
zagrali set już normalny, czyli oparty na ostrym gitarowym brzmieniu. I co tu
dużo o chłopakach pisać – grają naprawdę żywiołowo, z każdym koncertem coraz
ciekawiej, czują to, co tworzą i przede wszystkim mają na to granie pomysł.
Obok calusieńkiej, trochę inaczej brzmiącej na żywo, tegorocznej epki „The
Original Features” zagrali kawałek z
zeszłorocznej płyty „The Sorry Eyes”, a mianowicie finałowy „Better Days”. Dla
mnie każdy ich występ to czołg i rozwałka i oby tak dalej!
Po nich dłuższa przerwa i na deski Desdemony wkroczyli
Szwedzi z grupy Horisont, którzy wydali dwie płyty: znakomity debiut „Tva Sidor
Av Horisonten” w 2010 roku i, moim zdaniem nieco słabszy, tegoroczny „Second
Assault”. Ten niezwykle ciekawy zespół intensywnie czerpie z brzmienia i
twórczości grup tworzących w latach 70, obracają się więc głównie pośród hard
rocka i proto heavy metalu. Zabrali w
podróż w czasie do tamtych lat nie tylko swoim wyglądem, przywołującym Led
Zeppelin czy ówczesne Deep Purple, ale także dźwiękami. Ich twórczość, to
wtórny rynek, nie ma tu nic absolutnie nowego czy odkrywczego, siłę stanowi
brzmienie i energia. Ostre riffy i garażową szorstkość charakteryzująca
nagrania z lat 70, zwłaszcza grup zapomnianych i nie znanych, można znaleźć w
ich graniu i nie widzę sensu rozpisywania się o każdym ich kawałku, bo na dobrą
sprawę brzmią wszystkie tak samo, zwłaszcza wokal, tak wysoki i piskliwy, że
dla niektórych niestrawny. Nie da się jednak ukryć, że wszystkim udzielała się
żywiołowość i energia Szwedów.
Mi osobiście najbardziej jednak podobał się zespół ostatni,
czyli amerykański The Flying Eyes. Nie aż tak żywiołowy i ostry, jak
poprzedzający ich Szwedzi, bo znacznie bardziej spokojniejszy,
klimatyczniejszy, ale również znacznie bardziej penetrujący rejony psychodeli
tamtych lat. Tu również ciężko mi rozpisywać się o poszczególnych numerach, ale
jeśli zamknąć oczy dosłownie miało się wrażenie, że jest się w szalonych latach
70, zresztą Desdemona ma w sobie coś z takich spelunowatych pubików, w jakich
dawne rockowe i metalowe zespoły grały swoje koncerty, bez popadania w paranoję
masowych imprez za duże pieniądze. Po prostu istna magia zaklęta w muzie i w
miejscu – do takich koncertów wręcz idealne.
Wszystkie cztery zespoły pasowały do siebie stylistycznie,
choć każdy prezentował diametralnie różne podejście do grania. Jak zwykle w
Desdemonie było znakomite brzmienie, które ani nie było za głośne, a było też
odpowiednio, zwłaszcza podczas Horisont i The Flying Eyes chropawe, brudne i garażowe.
Tak jak w latach 70 tego typu zespoły będą niszą, ale nie posypią się ot tak po
jednej płycie i nie znikną pomiędzy innymi, po prostu będą mniej znane. Jeśli
ktoś ceni sobie granie tamtych lat, a brakuje mu świeżego i nowoczesnego
spojrzenia powinien sięgnąć po te zespoły, bo to nie tylko revival, one są jak
wyjęte z wtedy, a to też nie jest takie oczywiste w przypadku zespołów które
mniej lub bardziej jawnie się odwołują do lat 60 czy 70 i nie mam tu na myśli
dinozaurów odcinających w większości kupony od swojej świetności. Trójmiasto,
ale także nie tylko Trójmiasto, potrzebuje takich koncertów i niewątpliwie ten
zawiesił poprzeczkę wysoko, a na pewno przeskoczyć ją wyżej będzie trudno,
nawet dla Desdemony …
Czyli ogólnie była przednia zabawa ;) ja to już nawet przestałam się stresować cenami na stoiskach zespołów na koncertach. sa z kosmosu, ale zawsze sobie mówie - może jedyna okazja w życiu. ;)
OdpowiedzUsuń