Folk metal nie należy do moich ulubionych gatunków, chyba że
jest wyjątkowo dobrze podany. Ten rok obfituje w różne symfoniczne metalowe
projekty, nie tylko kontynuacje, ale też zupełne nowości. Jedną z nich jest
fantastyczny francuski zespół Fenrir, który wydał swój debiutancki album w
marcu…
Grupa Fenrir powstała w 2006 roku we Francji w miejscowości
Nancy, Lorraine. Ma na swoim koncie dwa wydawnictwa demo „Whispers of the Old
World” z 2007 roku oraz „Frozen Flowers” zrealizowany dwa lata później, a także
wspomniany tegoroczny debiutancki pełnometrażowy album. Aktualny skład liczy
sześć osób, z czego tylko jedna jest w nim od początku istnienia: Sylvère
Jandel na gitarze prowadzącej. Pozostali członkowie to: Elsa Thouvenot –
śpiewająca skrzypaczka, wokalistka Sophie Luporsi, Florian Lagoutte na gitarze
(grający również w death metalowym Forsaken World i black metalowym Moonlord),
Kévin
Keiser na perkusji oraz basista Jordan Barrow.
Czego należy się spodziewać po tej płycie? Naturalnie: skrzypcowych
przygrywań, ostrych i melodyjnych zagrywek gitar, epickiego, skocznego tonażu
całości i wysokich żeńskich wokali, ale na szczęście bez wybijania się w
rejestry nieznośnego piania. Mocną stroną i tym co przemawia za bardzo dobrym
odbiorem tego albumu jest świetne, potężne brzmienie, bez pompatyczności i
przesadyzmu, jakie często charakteryzuje tego typu wydawnictwa, wszystko ma
swoje miejsce i jednocześnie nie popada w sztampę. Mamy więc fragmenty
spokojniejsze i bardziej ostre, pędzące, czasami wokalistki wspomagają głosy
męskie. Całość brzmi świeżo i na pewno spodoba się wielbicielom takiego grania,
tym którzy są zakochani w Epice czy nawet tym, którzy tęsknią za dawnym
Nightwishem.
Utworów na płycie jest piętnaście, a sam album trwa nieco
ponad godzinę. Nie ma tu też długich, rozbudowanych utworów (z jednej strony
szkoda, z drugiej dobrze – młodym zespołom długaśne kompozycje w tym gatunku
wychodzą koszmarnie, niestety coraz częściej).
Przeważają kompozycje skoczne i dość szybkie jak na przykład bardzo
melodyjny „The Battle Of Stirling” (zresztą najdłuższy na płycie), ale mamy też
ukłon w stronę wstępów do niektórych nowszych utworów Iron Maiden w kawałku „The Tale of
Taliesin”, zresztą takich fragmentów wprawne ucho wyłapie
więcej. Bardzo ciekawymi utworami są też te, które nawiązują do legend („Tristan
and Iseult”) czy do twórczości Shakespeare’a („Macbeth”), a nawet do mitologii
jak na przykład wieńczący całość „Gaya”.
Jeśli bierze się płytę w ciemno i trafia się na takie
perełki jak to wydawnictwo, to tylko życzyć francuzom żeby utrzymali tak wysoki
poziom na następcach tego debiutu, bo żeby być drugą Epicą niewiele im brakuje –
mają pomysł na swoje granie, brzmią oryginalnie (nawet przy drobnych powtórkach
i ukłonach), świeżo i znacznie ciekawiej od drugiego marszu rosyjskiego Lasu
Entów. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że to jeden z najlepszych (a przy tym
nieoczekiwanych) debiutów tego roku, roku dwóch tysięcy dźwięcznego. Naprawdę
warto!
Ocena: 9,5/10
Nawet ciekawie to brzmi. Zaraz jak na początku przeczytałam, ze dziewczyny w składzie, to mi sie Nightwish przypomniał. No i parę linijek niżej - bach! wspomniałes ich i Ty. :) Fenrir to był taki wilkołak w Harrym Potterze. ;)
OdpowiedzUsuńBo Nightwisha to też się zna, choć tak się skiepścili i zmienili że ja akurat ich już nie trawię, zresztą wcześniejszych już też. A wilkołak owszem - Fenrir Greyback, ten śmierciożerca. Zresztą na okładce też jest jakiś taki wilkołak :)
OdpowiedzUsuń