Minęły cztery lata od mocnego, ale trochę rozczarowującego "The Formation of Damnation" i nadszedł czas na kolejną płytę. Testament obok Megadeth i Overkill należy obecnie do najciekawszych thrash metalowych zespołów, które są dinozaurami i legendami i wciąż wydają albumy oszałamiająco dobre. A nowy album Testamentu, podobnie jak tegoroczny "The Electric Age" Overkill, pozostawia panów z Metallici daleko w tyle...
Rzut oka na genialną, niezwykle klimatyczną okładkę, nie pomylę się jeśli powiem, że to najlepsza okładka jaką widziałem w tym roku, a na pewno od bardzo dawna w muzyce metalowej. To nie tylko ciekawy koncept i wykonanie, ale też zgranie barw i chyba też najlepsza okładka jaką Testament miał od początku swojej kariery. Od pierwszych sekund słychać też bardzo dobre, dopracowane brzmienie łączące w sobie to, co najlepsze w klasycznym thrashu z lat 80 z najnowszymi zdobyczami muzyki metalowej i współczesnymi standardami dźwięku - bo płyta brzmi bardzo nowocześnie, a jednocześnie jest jak wyjęta z najlepszych lat dla metalu. Testament nie byłby jednak sobą gdyby nie wycieczki w stronę groove metalu czy miejscami nawet melodyjnego death metalu, a wszystko za sprawą niepokonanego Chucka Billy'ego.
Otwiera płytę "Rise Up" utrzymany w szybkich, klasycznych thrashowych klimatach z mocną solówką na końcu; nawet wokal Billy'ego ociera się o Hetfielda, a Testament jak wiadomo nigdy się nie ukrywał ze swoimi inspiracjami właśnie Metallicą. Jako drugi wjeżdża jeszcze szybszy "Native Blood" (będący drugim singlem do utworu), w którym energetyczny nisko strojony riff fantastycznie współgra z intensywną perkusją. Na trzecim miejscu utwór tytułowy, który otwiera wolne Black Sabbathowe intro, Hetfiledowy wokal gdzieś z "...And Justice For All" a potem utwór troszkę się rozpędza. Ale nie jest wcale szybki, jest wolniejszy, bardziej duszny, ale bynajmniej nie brakuje w nim rozpędzenia i rozbudowanej solówki. I wypada bardzo dobrze i co najważniejsze - świeżo, po prostu świetny kawałek (i przy tym tak bardzo w stylu dawnej Metallici). Czwórka to "True American Hate" (pierwszy singiel promujący album), w nim znów przyspieszamy (ta solówka na wejście), a potem groove'ujący przypierdol z growlem wgniata w fotel. Mocny utwór, z mocną solówką i fantastyczną sekcją rytmiczną, w której razem z wokalem kłania się trochę dawny Soulfly i Sepultura (pod przewodnictwem Cavalery).
Szóstka "A day in the death" otwiera partia basu i na niej zbudowana jest całość, szybka ale w dość wolnych tonach i do tego rewelacyjny growl Billy'ego, który wypada mu niezwykle interesująco, zwłaszcza przy zachowaniu Hetfieldowej linii. Jeszcze bardziej wgniatamy się w fotel - pachnie Solitude Aeternus, z tą różnicą, że Testament to nie doom metal, ale czuć coś w tym utworze takiego dusznego charakterystycznego dla wspomnianego reprezentanta doom metalu, obok Candlemass najlepszego w swoim gatunku. Szósty (i najdłuższy, prawie ośmiominutowy) "Cold Embrace" otwiera akustyczna gitara i spokojne uderzenia perkusji, takiż wokal - usypianie czujności naturalnie, bo zaraz uderza mocniej, ale za chwilę dalej jest spokojnie, a potem znów uderza niemal do końca. Ballada - szkoda tylko, że tak bardzo, do bólu schematyczna. Po wyciszeniu przywalenie utworem "Man Kills Mankind", znów (a czemu nie?) osadzonym w Metallicowym sosie, ale brzmiacym znacznie ciekawiej. Dobry kawałek na koncertowe kociołki pod sceną i rozpętywanie piekła. Przedostatni jest "Throne of Thorns", który otwiera mroczna akustyczna gitara, a po chwili wchodzą mocniejsze uderzenia, ponownie wolne, duszne tempo i przyspieszamy. Kolejny mocny utwór na tej płycie. Finałowy "Last Stand for Independence" to z kolei klasyczne thrashowe łojenie, znów odrobinę pachnące Metallicą, taki typowy zamykacz, ale podkreślmy to, bardzo dobry.
Wersja rozszerzona zawiera jeszcze cztery utwory, w tym trzy covery. Nie wiem po co taki dodatek, zwłaszcza od takiego zespołu jakim jest Testament. ale i jemu warto się przyjrzeć. Najpierw cover utworu grupy Queen "Dragon Attack" z płyty "The Game" z 1980 roku: intrygujący, bo znacznie szybszy od oryginału i w dodatku potraktowany na thrashową modłę. Dla mnie bomba, przynajmniej nie jest bladą kopią oryginału. Następnie "Animal Magnetism" grupy Scorpions z albumu pod tym samym tytułem, również z 1980 roku. Wolny, duszny, trochę doomowy kawałek nie został w wykonaniu Testamentu mocno zmieniony, brzmi tak samo, tylko nowocześniej, pod względem brzmieniowym znacznie lepiej. Skojarzenia z Solitude Aeternus jak najbardziej powinny być wskazane, przynajmniej dla tych, którzy tę grupę znają. Trzeci cover to "Powerslave" Iron Maiden z płyty pod tym samym tytułem z roku 1984 roku (ale tego akurat chyba nikomu nie trzeba przypominać). Ostrzejsze, potężniejsze i zaśpiewane bardziej szorstko. Bardzo dobra, mocna i ciekawa wersja, ale mimo wszystko wolę oryginał Ironów - gdyby znalazł się na znakomitej trybutowej składance "Maiden Heaven" wypadłby bardzo słabo w porównaniu z innymi "nowymi wersjami" kawałków Iron Maiden, bo jest odegrany nuta w nutę, nie ma w nim nic na dobra sprawę innego. Jedynie, że brzmi nowocześniej, ale takiego kawałka nawet Ironi przecież na siłę nieunowocześniają - w każdym razie niepotrzebne. A na koniec dłuższa o czterdzieści sekund wersja "Throne of Thorns" - posiadające nieco inne zakończenie, ot ciekawostka chyba dla bardzo zagorzałych fanów Testamentu.
Nie jest to zły album, bo Metallica to nawet nie doskoczy do tego poziomu, a poziom tego albumu jest bardzo wysoki, ale nie jest to też album, który powala na kolana. Jest na nim kilka numerów, które autentycznie w fotel wgniatają, które wbijają się w głowę, ale nie należy też się spodziewać arcydzieła. Nie jest to też album na miarę ostatnich dokonań Overkill czy Megadeth, dorównuje bowiem swojemu poprzednikowi - kilka mocnych utworów, potężna produkcja, znakomity Chuck Billy. Szkoda tylko, że pomysłów zabrakło na okładkę i zaledwie cztery czy pięć utworów z dziewięciu (i ewentualnie na dwa covery). Nie wątpię jednak, że to jeden z najciekawszych albumów tego roku, nie tylko nieoczekiwanych, ale także pokazujący, nie po raz pierwszy zresztą, że inne dinozaury thrash metalu, są znacznie lepsi w obecnym czasie od "wielkiej i wspaniałej" Metallici. W każdym razie warto posłuchać i być może też trochę nosem pokręcić. Mnie mimo wszystko, trochę rozczarował, bo spodziewałem się petardy na miarę dwóch ostatnich płyt Overkill.
Ocena: 7,5/10 (w porywach do 8)
kurcze tyle szumu, tak piekna okładka, tak wspaniałe brzmienie i jest ciężar, jest thrash metal, ale jest nie dosyt. OVERKILL czy KREATOR to stara gwardia, która nagrała o niebo lepsze albumy. Jak dla mnie zabrakło większej ilości przebojów, kawałków które zostawałyby na dłużej niż kilka sekund.
OdpowiedzUsuńNiestety, też się zmartwiłem. Najwyraźniej nie wszystkim się udaje wrócić z dobrym materiałem.
UsuńAle okładka faktycznie super. :)
OdpowiedzUsuń