wtorek, 2 sierpnia 2011

Relacja Opóźniona: The Punkrock Freakshow (Ucho, 15 VII 2011)

Relacja napisana dla TSRrock.pl Z powodu problemów technicznych ukazuje się opóźniona na blogu.

Pod dziwną, kompletnie niezrozumiałą nazwą krył się koncert czterech rodzimych zespołów, w tym trzech pochodzących z Trójmiasta. Czemu nazwa dziwna i niezrozumiała? Otóż, nie były to zespoły stricte punk rockowe, a i nikt nie wyglądał na freaka (nie było żadnych nie adekwatnych zachowań, wymyślnych niecodziennych strojów ani niczego, co podchodziłoby pod słowo angielskie słowo freak – oznaczające dziwoląga, szaleńca.
Na koncercie wystąpiły następujące zespoły, a każdy reprezentował nieco inne podejście do przedstawianej muzyki: gdańska Afera, gdyński Call the Fire Brigade, warszawski Heroes get Remembered (półfinaliści programu Must be the Music) oraz sopocka formacja Timmy and the drugs (wraz z finalistą programu X Factor Williamem Malcolmem).


Afera to zespół istniejący na trójmiejskiej scenie już kilka lat, przeszedł liczne zmiany personalne i obecnie jest to grupa trzyosobowa. Klasyczny punk rock miesza się tu z popem i nie jest to mieszanka odkrywcza, choć trzeba przyznać, że bardzo sympatyczna i co najważniejsze podana dość świeżo.
I tak: „Zakaz sprzedawania bananów” o frapującej i ciągle aktualnej tematyce, czyli o niechęci do polityków, balladowa „Bez Ciebie”, która czymś mi pachniała, ale nie mogąc sobie przypomnieć czym ograniczyłem się do zauważenia, że fragment "Ja nie chcę iść spać bez Ciebie” spokojnie mógłby być zaśpiewany nieco wyżej.
Wyróżniał się też utwór dla Magd, czyli „Magda” przywołująca skojarzenia z wczesnym T. Lovem. Dopiero w tym momencie zaobserwowałem, niezwykle pasujący do tego kawałka, napis na gitarze Kefasa – „Strefa Zagrożenia” – wbrew wszelkim pozorom, skaczący Kefas wcale nie jest groźny. Przy utworze „LTWYS” (cokolwiek oznacza) łatwo można stwierdzić, że Kefas znacznie lepiej śpiewa po polsku niż po angielsku i niech tak zostanie. Ostatni był przebojowy „Romeo i Julia”. Nie wiem czy Szekspir, gdyby żył dzisiaj słuchałby punk rocka, ale myślę, że powinien być zadowolony z takiej interpretacji jego tragedii. A na początku i na bisie został zaprezentowany utwór „Spadam” – szybki, rwący do poga, co pod koniec wykorzystał do rozkręcenia imprezy znany przez wszystkich stały bywalec Ucha Cieśla (czyli słynny Brodacz).
Szczerze mówiąc nie jestem pewien tej Afery. Bo Afery wcale nie było, jest to granie sympatyczne, do posłuchania, choć trzeba to podkreślić, bez większej rewelacji. Jest jak ciągutka, smaczna, ale ciągnąca się (w tym przypadku) bez większego echa i sukcesu. Odnoszę też wrażenie, że grupa ta zostanie przez niektórych zapamiętana jako kapela jednego/dwóch numerów („Spadam” i „Romeo i Julia”). W dodatku kapitalny perkusista, który moim zdaniem ewidentnie się marnuje w punk rockowej kapeli, ma wiele do pokazania, co widać i słychać – chłopak czuje i przeżywa. Trochę szkoda mi Afery, i sam też nie chce robić Afery, ale Kefas i ekipa znajdują się w ślepej uliczce i życzę im aby jak najszybciej z niej wyszli – odnosząc sukces lub stwarzając po prostu nowy zespół – może czas Afery się skończył?

Call the Fire Brigade, czyli pięciu gorących (jak to określiła grupka dziewczyn) chłopaków z Gdyni, zagrało jako drugie. Od czasu debiutanckiego koncertu w sopockim Starym Rowerze (8 XII 2010) i nieudolnego koncertu w ramach Gitariady w Blues Clubie (11 IV 2011) zespół zdążył wydać drugą epkę i znacznie się rozwinąć.
Na ekranie pojawia się nazwa zespołu, a po chwili niczym w starym kinie następuje odliczanie. Pojawia się trzech kolesi w kolorowych bluzach dresowych (zielonej, żółtej i czerwonej) i zaczynają oni biegać i skakać po ulicy w przyspieszonym tempie, wówczas zaczyna brzmieć utwór „See Us In Your Vision”. Następnie znany z pierwszej epki „First Jim” oraz utwór „Make Your Own Symphony” (tymczasem na ekranie pokazywana jest obficie polewana impreza i co rusz przebitki do stosunku zgodnie z zasadą raz dziewczynka raz chłopaczek). Przy utworze (o przydługim tytule) „I said Some Things…” na ekranie tańczy bardzo interesująca dziewczyna w samej (i w dodatku ładnej) bieliźnie. Nowy utwór „Modern Mind” zabrzmiał przy nocnych światłach wielkiego miasta i pędzącej przez ulicę taksówkę. Jakiś taki smutniejszy i wolniejszy, choć szybkich momentów wcale nie brakowało. Potem, również znany z pierwszej płytki, „My Armored Ghost’ a następnie „Boy’s Dream of Satisfaction”. Zabrzmiały też utwory „Roses”, „Alex Broke my Shoulder” oraz „Legitimate”. Nie pamiętam już który, ale któryś z nich unosił się w przestrzeni jakby był wyjęty z twórczości grupy Amplifier. Nie wiem też gdzie w przypadku CTFB ten punk.
Granie jest bardzo melodyjne, przebojowe, mocno zbliża się do hardcore’a, choć nie jest aż tak ciężkie. Chłopaki rozwijają się i poszukują – w ich muzyce znaleźć wszak można miejsce dla rozbudowanych instrumentali i niemal progresywnych pasaży. Nieco niepasująca zbitka obrazów świetnie uzupełnia młodzieńczą energię i opowieść o studentach (bo o tym właściwie są wszystkie kawałki). Koncert CTFB bardzo mi się podobał i cóż dodać, czekam na pełnowymiarowy materiał chłopaków.

Trzeci zespół Heroes Get Remembered nie zachwycił mnie z kolei niczym. Poza tym wyróżnienie w szmatławym programie nie jest dla mnie żadnym wyznacznikiem fajności grupy i granej przezeń muzyki. W podobnych klimatach słuchałem trochę i w dodatku kapel znacznie lepszych. Hardcore zahaczający nieco konstrukcją kawałków o stoner z potężnymi riffami i łomocącą perkusją jest ciekawy, jednak w przypadku HGR po prostu nudził, nie tylko zresztą mnie, sporo ludu wyszło w tym czasie przed klub, by sobie porozmawiać, wypić piwko i zapalić papieroska. Największym problemem był moim zdaniem jednak wokal – wszyscy trzej gitarzyści śpiewali, w różny i odmienny nieco sposób, ale… jeden był kompletnie nie słyszalny, drugi miał nieciekawy głos, a trzeci najciekawszy mógłby po prostu śpiewać za wszystkich (a najlepiej gdzieś indziej). Muzycznie zespół się jeszcze jakoś bronił, perkusista (bodaj najlepszy muzyk zespołu) czuje klimat. Gdyby wyłączyć wokale to możnaby tego grania posłuchać bez znudzenia i ze względnym zainteresowaniem. Im bardziej próbowałem znaleźć jakieś pozytywy, tym trudniej było mi się nad tym skupić, niestety ale jedyne słowa, które zapalały mi się w głowie (pasujące do kontekstu „muzycznych” programów w telewizji): „Jestem na nie”.

Ostatni był Timmy and the drugs, obok CTFB najciekawsza kapela wieczoru. I choć również mająca epizod z telewizyjną szmirą to jednak reprezentująca poziom muzyczny znacznie wyższy, dojrzalszy i ciekawszy. Również tu pojawia się problem szufladki z napisem „punk rock”. Punka tu w sumie też było niewiele – bliżej jednak do gotyku a’la Bauhaus, Type o Negative, horror punka w rodzaju The Misfits, do space rocka, kraut rocka, psychodeli czy nawet nowoczesnego progresu w rodzaju Amplifiera…
Wraz z klawiszowym wejściem pierwszego utworu na ekranie pojawia się obraz z filmu „Podróż na Księżyc” Gerogesa Mielesa z 1902 przedstawiający start rakiety. Całość zaczyna narastać. Do tego bardzo ciekawy, wysoki i lekko drżący wokal i płynący unoszący się szlif muzyki.

Trzeci utwór noszący tytuł „Rise of Dead” przyniósł piekiełko pod sceną, którego naczelną postacią był naturalnie Cieśla. Wszystkie utwory były zbudowane na podobnej zasadzie, ale genialny wokal, pomysł i klimat trzymał w napięciu. Było nawet miejsce, na świetnie dopasowane, growlowane screamo. A na ekranie? Na ekranie pojawiały się jeszcze obok różnych innych obrazów, fragmenty takich filmów jak „Nosferatu” z 1922, „Dracula” z 1933 czy ze słynnego „Planu 9 z kosmosu” Eda Wooda. Gdzieś mi nawet przemknęła przed oczami okładka kultowego „Bloody Kisses” Type o Negative.
Muzycznie i pod względem dopasowania wizualizacji to właśnie ten zespół podobał mi się najbardziej – w tym graniu można się rozsmakować i zanurzyć, nie mam wątpliwości, że niemal każdy znalazłby tu coś dla siebie.

Podsumowując, był to bardzo ciekawy, długi wieczór i obfitujący we wrażenia nie tylko muzyczne. Punka w sumie było tu nie wiele, ale nie chodzi wcale o gatunkowe szuflady, tylko dobrą zabawę, a tej na pewno nie brakowało. Wiele jeszcze do zrobienia ma Afera, bo na razie tej Afery nie ma, a herosi raczej nie zostaną zapamiętani (przynajmniej przeze mnie).
CTFB prze do przodu i pożaru, który niedługo może wybuchnąć obok nich i nie ugasi go żadna straż pożarna, z kolei Timmy and the drugs – najlepszy i najciekawszy zespół koncertu – powinien wybić się poza kraj jak najszybciej, bo potencjał jest ogromny, a ich siłą jest narkotyczna wręcz energia, pomysł i własna tożsamość, której wielu zespołom wyraźnie brakuje, a tą drzemiącą w tym zespole możnaby obdarować wiele grup i jeszcze pewnie by zostało.

1 komentarz: