poniedziałek, 29 sierpnia 2011

The Brew – The Third Floor (2011)


Jeszcze nie tak dawno był kwiecień i po raz czwarty gościliśmy The Brew w Gdyni. Jeszcze nie tak dawno Jason Barwick zapowiadał, że na jesień szykują nową płytę. Czego spodziewać się po nowej płycie The Brew – tego samego w sumie. Ale i niezupełnie tego samego.
Oto świerszcze znów zaczęły wygrywać swoje tęskne skrzypcowe melodie, a z drzew zaczęły zlatywać pierwsze kasztany. Nadeszła jesień? Już? To niemożliwe… patrzymy w kalendarz – kalendarzowe lato jeszcze trwa, ale jesień w tym roku przyszła szybciej. Najnowsza, czwarta, a trzecia oficjalna płyta The Brew jest najlepszym tego dowodem. To bardzo jesienna, melancholijna płyta i zupełnie inna od swoich poprzedniczek.

Spojrzenie na okładkę już daje pewne wyobrażenie z jakim będziemy mieli materiałem do czynienia. Z okładki nie wita nas karta z roześmianym dżokerem, ani widok kolorowych ubrań z lat 60 i 70. Oto mamy przed oczami pokój hotelowy. Pokój numer 301 na trzecim piętrze przedstawia siedzącego na łóżku chłopca, który włącza telewizor a na nim pali się trójkątne logo zespołu, powyżej na ścianie ktoś wypisał nazwę grupy. I jeszcze widok za oknem. Ten nie należy do optymistycznych – płonące wieżowce i chmura ognia…
Jaka to płyta sądząc po okładce? Znamienny tytuł symbolizuje zapewne fakt, że panowie nieprzerwanie od trzech lat koncertują, znajdując zaledwie chwilę czasu na to by odpocząć, czy nagrać jakiś nowy kawałek. Okładka sugeruje też dojrzałość, naturalnie przypomina ona trochę dziecięcy rysunek, ale zwłaszcza widok za oknem silnie kontrastuje z całością – smutek, melancholia… I jeszcze nasuwa się inne skojarzenie – trzecie piętro, czyli trzecia płyta, a także nowy poziom. Coś innego w stosunku do zadziornych i przebojowych utworów z dwóch poprzednich albumów. Czy jest tak rzeczywiście? Przysłuchajmy się:

Płytę otwiera utwór „The Sirens Of War”. Uderzenia perkusji, mroczne riff, który po chwili przyspiesza, by zwolnić na wokal Jasona. Dobrze słyszalny wibrujący bas. Czym pachnie ten utwór? U2… tak właśnie – kłaniają się płyty „Achtung Baby!” i „Zooropa”.
Drugi jest kawałek „Six Dead” – bujające wejście z bardzo interesującym riffem i znów zwolnienie na wokal. Też jakoś tak pachnie jakby lata 60 i 70 poszły w odstawkę – no dobrze, znamiona poczciwych Zepów da się wyczuć, ale jednak coś jest inaczej.
Trójka to „Reached the Sky” – zaczyna się znajomo, ale to zmyła. Utwór odrobinę przyspiesza, całość jednak jest dość wolna jak na The Brew nawet bardzo.
Zapach? The Who, troszkę Zeppelinów, Beatlesi i… U2.
Czwórka: akustyczna i smutna ballada „See You Once Again”. U2 jako żywo… Jason po prostu śpiewa jak Bono i to nie wrzuta, bo głos ma niesamowity i poruszający. Przy okazji inspiracje mieszają się trochę znów z Zeppelinami. Przepiękny to i jakże inny utwór, od tych do których The Brew nas przyzwyczaiło.
Przyspieszamy w piątce noszącej tytuł „Master and the Puppeteer”. Bardzo interesujący riff, przebojowość i… U2 znów się kłania, a nie jak mógłby sugerować tytuł ukłon w stronę Metallici. Tym razem jednak bliżej jest płytom „October” i „The Joshua Tree” – majstersztyk.
Numer szósty to kawałek tytułowy. Znów trochę wolniej i smutniej. Znów trochę znajomo. Skojarzenia: słuchając przejmującego tekstu: Oto jesteśmy na trzecim piętrze/Noszę w sobie nieznany lęk/Wpełzający przez drzwi (coś w ten deseń w każdym razie) pachnie Garym Moore’m przefiltrowanym przez dodatkowe szufladki – majstersztyk. Zamykam oczy i odpływam daleko stąd…
Siedem: „Piper of the Greed”. Ostrzej i szybciej, przebojowo. Znów trochę jak z U2 (Hendrixa i Zeppelinów na tej płycie jakoś mniej).
Ósme są „karmazynowe przejrzyste krople deszczu” czyli „Crimson Crystal Raindrops”.
Kolejny znacznie wolniejszy i spokojniejszy utwór. Wyłaniające się z mgły dźwięki, delikatne uderzenia talerzy, kaczka, bas… całość delikatnie narasta… Jason zaczyna wypowiadać słowa niczym Morrison. The Doors zmieszany z Hawkwindem? Przyspieszenie w stylu Zeppelinowskich mostów w improwizacjach i pasaż przywodzący na myśl naszą Ściankę, a mi osobiście nawet dokonania nieistniejącego już zespołu mojego kuzyna Koloni Postęp… i zwolnienie… cudo!
Dziewiątka to najkrótszy na płycie kawałek noszący tytuł „Hard Times”. Sama akustyczna gitara i wokal. Zeppelini – a jakże… Jason dosłownie przypomina w tym utworze samego Roberta Planta z czasów świetności.
Kolejne przebojowe przyspieszenie następuje w szybkim „Imogen Molly”. I znów trochę jak… z U2. Skojarzyło mi się tez trochę z The Who.
I ostatni, jedenasty wolniejszy i znów smutniejszy „Let It Back” – tytularnie nawiązujący do Beatlesów, jednak muzycznie bliższy znów do U2 zwłaszcza, jeśli wsłuchać się w wokal Jasona i drugą część utworu. Majstersztyk, który kończy się po około pięciu minutach.
Ale licznik dalej bije… cisza… a po niej – tym razem króciutkie solo Kurtisa na bębnach (to, że bębnić potrafi wiemy nie od dziś i każdy kto widział młodego Smitha w akcji ten „wie”, ale nie zmienia to faktu, że zawsze przyjemnie usłyszeć jego wyczyny). Nieco ponad czterdzieści pięć minut… puszczamy jeszcze raz…

Podsumowując, panowie zaskoczyli i to bardzo. To nie jest ten sam zespół, ani powtórka z poprzednich płyt. Jest ogromny postęp nie tylko, jeśli chodzi o kwestie kompozycyjne czy techniczne, ale także klimatu. Na tej płycie znacznie mniej miejsca na przebojowe killery, a więcej na płynące i smutne utwory. Tym razem, jak na ostatnim koncercie, Tim daje tylko basowe tło, oddając przewodnią rolę swojemu synowi i Jasonowi, który na tej płycie pokazuje swoją liryczną i emocjonalną stronę. Wokal jest dużo smutniejszy i wypływający z głębi duszy, znacznie mniej pozwala sobie Barwick na zadziorne zaznaczanie końcówek. Czasami brakuje jakiś klawiszowych (hammondowych) wstawek, ale nie wymagając za dużo i tak cieszymy się z tego, co jest – zawsze byli triem i niech tak będzie, dodatkowy instrument właściwie nie jest potrzebny, wiele mógłby też zepsuć, a radzą sobie wyśmienicie. Nie spodziewałem się tak pięknej i zaskakującej płyty – poprzeczka została postawiona wysoko i mam nadzieję, że będą w stanie ją przekroczyć, że ta płyta nie jest jakimś (odpukać) tajemniczym pożegnaniem.
Rok dwóch tysięcy jesieni się kończy, choć jesień dopiero się zaczyna, a jeśli tak zaczyna się jesień to dla mnie może trwać przez cały rok. 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz