środa, 3 sierpnia 2011

Relacja opóźniona II: Nudy w Uchu (21 VII 2011, Klub Ucho)

Relacja napisana dla TSRock.pl. Z powodu problemów technicznych została umieszczona na blogu.

Pod względem zespołów młodych i ciekawych gdyński klub Ucho nie rozpieszcza w ostatnim czasie, oj nie rozpieszcza. Namnożyło się za dużo koncertów tych samych zespołów, i żeby tylko tych samych, ale dosłownie niemal tydzień w tydzień od marca tego roku regularnie ten sam zestaw właściwie, z drobnymi zmianami. Wychodząc z założenia, że ludzie lubią przychodzić na to, co znają, nie jest to dobre podejście. Zwłaszcza, gdy te same zespoły grają też pomiędzy kolejnymi koncertami w Uchu w gdyńskim Rockzie. W pewnym momencie robi się zwyczajnie nudno, a takie osoby jak ja nie mają już o czym pisać. Znów chwalić kapelę o której już się napisało tyle superlatyw, że robi mi się wyrzuty, że przesadzam i faworyzuje? Szukać dziury i tym razem napisać coś złego dla odmiany? A swoją drogą kto mi każe w ogóle przychodzić na kolejny koncert takich samych zespołów i jeszcze o tym pisać? Cóż, to akurat mój własny wybór. Na niektóre zespoły chodzi się po, to by zobaczyć jak rosną w siłę lub się staczają po równi pochyłej. Na inne z czystej ciekawości, a jak jeszcze zdarzy się coś nieznanego to człowiek jest cały w przysłowiowych skowronkach… I jeszcze te cholerne obsuwy… niektórzy jednak wolą punktualność… ale punktualnie to nawet autobusy i kolejki nie jeżdżą, a szkoda…

No dobrze… nie traćmy czasu na dywagacje, wszak czas czytelnika (a zwłaszcza najbardziej bodaj zainteresowanych, czyli członków zespołów) też jest cenny. Na scenie Ucha zaprezentowały się zarówno zespoły znane, uwielbiane lub szczerze przez niektórych nienawidzone jak i osobliwości w postaci… rocka chrześcijańskiego.
Do tej pierwszej grupy zaliczyć można Blue Jay Way, Ad Rem i Option Hoax, a do drugiej In Nomine Dei (I.N.D). Tym razem też wyjątkowo postarano się o oprawę dźwiękową, która jak na „małe” zespoły była perfekcyjna. Nie rzężąco, słyszalnie, nie dudniąco, innymi słowy wszystko na swoim miejscu. Złośliwcy mówili, że dźwiękowiec tym razem nie był pijany, więc lepiej słyszał, ale to w sumie nie jest wcale miłe… jest jak jest, raz lepiej a raz gorzej. I tego się trzymajmy. A zespoły? Ciężka sprawa…

Pierwsze zagrało moje ulubione Blue Jay Way i jak zwykle zaprezentowało się fantastycznie.
Już po koncercie usłyszałem jednak głosy niezadowolenia: znów BJW, chłopacy nie umieją grać, Besser jęczy i w ogóle jest straszny a Korpas wygląda jakby pieprzył się ze swoją gitarą… cóż, może niektórzy tak odbierają ten zespół, ja ich uwielbiam, a każdy ich koncert i spotkanie z muzyką chłopaków jest dla mnie przeżyciem. Tradycyjnie chłopacy zagrali takie kawałki jak „Taki sam”, ogniste „Pierdolone życie”, „Pragnę Cię”, rozwalającą „Sieć” i zawsze mocne „A niech ma” czy „Spieprzaj”. Piąty numer zatytułowany „Obce drzwi” (?) słyszałem pierwszy raz, choć zdaje się, że nie jest to wcale nowy kawałek. Siódma była ciekawa, nieco mocniejsza interpretacja „Whole Lotta Love” Led Zeppelin (kapeli wielkiej i należącej do ścisłej czołówki inspiracji BJW). Cóż, Besser Robertem Plantem nie jest, a Petecki Johnem „Bonzo” Bonhamem. Ale wersja i tak zacna. Następnie nowy, balladowy, choć niepozbawiony ostrości „Purpurowy kwiat”. Świetny tekst, rzewny układ całości, który w akustycznej wersji był bardziej wyczuwalny. Piękny to utwór. Dziesiąty utwór był kolejną nowością w postaci utworu „Drogi do nikąd”. Jak dla mnie kolejny kawałek z duszą.
Jednak największe wrażenie zrobił na mnie, nie po raz pierwszy zresztą, utwór „Ostatnie Tchnienie”. Nie wiem, który to już raz, ale znów przeszły mnie ciary po plecach… niesamowity i piękny kawałek. A na bis znienawidzony przez niektórych, a uwielbiany przez innych „Sex”.

Następnie zagrało Ad Rem. Zmiana klimatu na nieco brudniejszą muzykę, kapitalnie podkreśloną przez dźwięk. Do samego zespołu i tego jak prezentuje się na scenie po raz kolejny nie mam większych zastrzeżeń. Podobnie jak poprzednia kapela AR zaprezentowała swoje największe hiciory: „Made by Rock”, „Black Devil”, „Stąd do wolności” i wiele innych. Nie zabrakło też nowości: utwór „Stand Up” (nie jestem pewien tego tytułu…).
Na pewno nie zabrakło energii, szału spoconych ciał pod sceną. I niestety w wypadku AR pojawia się problem: słucha się muzyki chłopaków bardzo przyjemnie, ale z coraz mniejszą dozą satysfakcji, gdy słyszy się ich po raz kolejny odgrywających dosłownie i w przenośni to samo, co na każdym koncercie. Grają chyba za często, albo brakuje im jakiejś własnej tożsamości, która poniesie całość w inne rejony. BJW to jednak pomysł i klimat, AR oprócz imprezowego szału na dłuższą metę nie ma nic ciekawego do pokazania… a może to po prostu zmęczenie tym zespołem? Gdzieś w połowie koncertu wyszedłem przewietrzyć się, bo dostawałem już pomroczności jasnych z nudów…

Jako trzeci wystąpił Option Hoax. Miałem przyjemność widzieć i słyszeć ten zespół po raz drugi i już od pierwszych dźwięków płynąłem w istnym porażeniu. Jak dla mnie OH to rasowy przestrzenny sludge metal ze spokojniejszym, wysokim wokalem zamiast growlu i screamu. Choć tym razem przestrzeń uciekała w ścianę i kanonadę kolejnych gitarowych rozwiązań i perkusyjnych galopad nie zabrakło energii i dużej dawki niesamowitych melodii.
Trochę szwankowało nagłośnienie wokalu. Łukasza Remisiewicza prawie wcale momentami nie było słychać, ale muzycznie grupa pokazała się pierwszorzędnie. Zagrali zarówno takie utwory jak „The End of the History”, „Lonely Heart”, „Monoculture” czy „Walking”, jak i mniej znane utwory ze swojej twórczości. Z kolei utwór „Samsara” jakoś szybko mi wybrzmiał i nie zdążyłem sobie skonfrontować go z tym co siedzi głęboko w pamięci, ale czy przypadkiem nie był to cover warszawskiej supergrupy Indukti? Całość brzmiała potężnie i bardzo ciekawie, gdyby taki lub nawet lepszy efekt chłopacy uzyskali na płycie wielu powinno być zachwyconych, a mając jeszcze na uwadze, że Browarczyk był spocony już po drugim kawałku, można śmiało chyba powiedzieć, że nie jest to muzyka łatwa. Aby w nią dobrze wniknąć, trzeba jej czuć, a nie jestem pewien czy znaczna część przychodzącej do Ucha publiki to potrafi, pod sceną raczej było pustawo, a w samym klubie zostali chyba tylko wielbiciele mocniejszych, progresywnych brzmień i Option Hoax.

Ostatni był In Nomine Dei. Pierwszy raz zetknąłem się z tym zespołem i od razu raczej mnie odrzuciło. Cóż, trzeba przyznać, że grali interesująco, nieco tylko łagodniej od wszystkich trzech wcześniejszych grup razem wziętych, ale wciąż mocno i energetycznie.
Mocną stroną zespołu była wokalistka, która obdarzona ciekawym głosem zwracała jednak uwagę czymś innym i nie był to jej głos. To, co zwracało uwagę to kapitalne, niezwykle długie włosy. Jak pani Alina machnęła to włosy dosłownie wirowały kilka metrów za sceną, zupełnie jakby ktoś włączył na chwilę opcję trójwymiarowego obrazu.
Nie zostałem jednak do końca koncertu tej grupy, gdyż primo byłem już koszmarny i trochę znudzony schematyzmem całości, a secundo teksty o Jezusie Chrystusie, Niebie i Boskiej Miłości do człowieka i bliźniego jakoś mnie nie ruszają. Jestem katolikiem, ale jakoś nie czuje śpiewania o takich sprawach zupełnie. Nie interesuje mnie to, nie potrzebuje tego i w ogóle jakoś bez większego zachwytu. Może to dziwne, ale prędzej bym poszedł na koncert kapeli w rodzaju Behemoth czy Slayer i pośpiewał z nimi „satanistyczne, bluźniercze i zakazane” pieśni.

Podsumowując, wieczór nie należał do udanych jeśli patrzeć na skład zespołowy i repertuar.
Ale jeśli wziąć pod uwagę, jak zwykle rewelacyjne (przynajmniej dla mnie) Blue Jay Way i fantastyczne mocarne niczym walec Option Hoax to zdecydowanie był to udany koncert.
Nieco słabiej wypadł Ad Rem. Lubię chłopaków i to jak grają, ale w ostatnim czasie wszędzie ich pełno i trochę to nuży. To, samo paradoksalnie można by powiedzieć o BJW, ale akurat tej kapeli nie mam nigdy dosyć. Pomyłką był I.N.D – nie ta muzyka, nie to miejsce i nie ten czas. Gdyby zagrali na Przystanku Jezus, albo o bardziej przystępnej godzinie, tudzież wypiłbym więcej na pewno dobrze bym się bawił, w Uchu jednak zupełnie, zwłaszcza w zestawieniu z trzema pozostałymi zespołami moim zdaniem było to lekkie przegięcie.
In Domine Patri, et Fili, et Spiritus Sancti. Amen.

2 komentarze:

  1. ahahahah Korpas rucha się z gitarą, hmm to chyba komplement, Slash i Hendrix też "ruchali" swoje gitary ;--]

    OdpowiedzUsuń
  2. Otóż to. Ale widać osoba, która mi to powiedziała o tym nie wiedziała lub uważa, że gitarmen winien stać w jednym miejscu bez ruchu ;)

    OdpowiedzUsuń