czwartek, 24 marca 2011

Recenzja na wyrost

Recenzja:
Fireforce – March On (2011) 6,5/10

Nazwa zespołu niestety nie zachęca. Tytuł płyty zresztą też. Dopisek: heavy/power metal – wyjaśnia właściwie wszystko. Podobnych wydawnictw jest mnóstwo, większość jest żenująco niskich lotów. Grup grających heavy/power metal też jest mnóstwo i co rusz, jak grzyby po deszczu wyrastają nowe, większość jednak do legend nie dorasta ani umiejętnościami, ani pomysłami. Fireforce to właśnie jedna z takich grup, a „March On” to jej debiutancki album. Naturalnie nie jest to płyta wielka, ani przełomowa (nie da się chyba już w tym gatunku niczego przełomowego nagrać), ale na tle innych podobnych wydawnictw jest to pozycja bardzo interesująca. Zapominając o nazwie grupy i tytule płyty można w spokoju rozkoszować się dźwiękami płynącymi z głośnika. Uczyńmy to, ale najpierw trochę o samej kapelce.
             Zespół powstał w 2009 roku w Belgii, a dokładniej w Antwerpii. Z początku grał wyłącznie covery grupy Iron Maiden. Na debiutanckiej płycie znalazły ich własne utwory, mocno inspirowane nie tylko żelazną dziewicą, ale także innymi zespołami takimi jak Saxon, Nazareth, Judas Priest, jak również wczesnym niemieckim power metalem.
            Utwory są zwarte, krótkie i nieprzekraczające pięciu minut (najdłuższy ma pięć minut piętnaście sekund). Są bardzo melodyjne i silnie nasączone stylistyką wczesnego Iron Maiden oraz power metalem. Toteż wokalizy plasują się w wysokich rejestrach, a utwory są szybkie i epickie. Tematyka wokół których porusza się Fireforce to zarówno historia (zwłaszcza średniowieczna), jak i aktualne problemy społeczne, katastrofy, oraz mitologia egipska, a nawet żarty muzyczne w stylu wczesnego Helloween czy Edguya.
            „Coastal Battery” to typowy, pędzący otwieracz ze skandowanym tytułem dla wspólnego odśpiewania i szorstkim, charczącym wokalu w stylu Accept. Ciekawostką jest fakt, że momentami pojawia się nawet growl.
            Drugi kawałek to „The Only Way” osadzony w identycznej stylistyce, ale ze znacznie ciekawszym wokalem, zbliżającym się do stylistyki Tobiasa Sammeta (choć nie tak czarująco wysoko jak to tylko Sammet potrafi). Solówka w stylu lat 80, odrobinę przypominające te, które się pamięta z najlepszych płyt Metallici, choć do tej melodyjności i kunsztu jeszcze daleko.
            „Firefstorm” zaczyna się lirycznie, akustycznie, ale zaraz potem wchodzą ostrzejsze riffy. Kawałek jest wolniejszy, pochodowy, przywodzący trochę stylistykę AC/DC czy Saxon (skandowanie tytułu, podobna budowa utworu). I znów typowo thrash metalowa solówka.
            Czwarty jest „Horus (Bringer of Order)”. Już sam tytuł wyraźnie odnosi do płyty „Powerslave” Iron Maiden, nawet jest podobnie zbudowany. Szkoda, że nie zbudowali epickiej suity, ale i tak jest interesująco. Choćby z tego względu, że wokalista wyraźnie próbuje śpiewać jak Dickinson i wychodzi mu to naprawdę nieźle.
            Piątka to „1302 – Battle for Freedom”, który wraz z ósemką „Fly Arrow Fly (Crecy 1346)” przypomina średniowieczne jazdy Saxon, ale jednocześnie zahaczające o bardzo wyraźnie o stylistykę Iron Maiden. Właśnie w piątym znów mamy Dickinsonowski wokal z tamtych lat. Ten drugi jest bardzo melodyjny, odniosłem wrażenie nawet nawiązania do Bathoryego, ale pewnie to tylko wrażenie. Znów mocno Dickinsonowski wokal.
            Szósty „Moonlight Lady” z melodyjnym, power metalowym riffem mógłby spokojnie znaleźć się na którejś z płyt Edguy, ewentualnie nawet Avantasii, czy Helloweenu z pierwszego okresu z Andim Derisem przy mikrofonie.
            Siódmy jest mroczny, pochodowy „Annihalation” z melodyjnym riffem. Pachnie Metallicą i Saxonem, a wokal znów zbliża się do wysokich, niemal Dickinsonowskich wokali. I do tego szybka solówka.
            Dziewiąta jest niemal Helloweenowa „Mona Lisa”, tu najwyraźniej słychać barwę Dickinsonowską u wokalizy. Choć w najwyższych partiach przypomina mi raczej Tobiasa Sammeta.
            Dziesiąty utwór „Hold Your Ground” zaczyna się od perkusji i jest bodaj chyba najbardziej przebojowym kawałkiem na płycie, jednym z tych, które można do znudzenia puszczać w radiu, ale raczej żeby odstraszyć, niż zachęcić. To po prostu jeden z tych pseudoepickich potworków o wspaniałych, długowłosych metalowych chłopcach…
            Jedenastka znów zaczyna się od perkusji, a potem zaczyna się jazda. Jak się wsłuchać brzmi bardzo znajomo – tak, tak to Metallica. Zarówno riff jak i wokaliza jest jako żywo wyjęte z „Kill’em All”. To chyba nie jest wrzuta, bo na moment pojawia się Dickinsonowsko – Bathory’owe „oooo”, a solówka choć krótka nie pasuje do całości. Mimo wszystko sympatyczne.
            Ostatni jest „Metal Rages On” – ponownie jako żywo Metallicowa jazda. I znów mamy historię spod znaku „heavy metal jest naszym życiem itd.”. Z tą jednak różnicą, że utwór jest instrumentalny i wypada chyba najciekawiej z całego albumu.
            Podsumowując: wieje nudą. Zdecydowanie tak, ale paradoksalnie schematyzm i trzeba przyznać umiejętna kompilacja inspiracji, a zwłaszcza tych związanych z Iron Maiden, wypada nadzwyczaj interesująco. Brzmi to świeżo i ciekawie, z tego względu, że jest bardzo dobrze nagrana, nie skąpiono kasy na produkcję, zwykle przecież tego typu kapele nagrywają bardzo surowo i tak garażowo, że bolą uszy od trzasków i zbędnych szmerów.
            Jest to jedna z tych płyt, które można bezstresowo puścić sobie w drodze do szkoły (jadąc skmką czy autobusem) i na chwilę zapomnieć o świecie. Jedna z takich, które nie mają na celu zmienić świata, nie mają nas grzać czy specjalnie jakoś porażać. Zjeżdżać bowiem całkowicie tego typu materiału nie ma sensu, a każdy prawdziwy wielbiciel metalu powinien być zadowolony. Bo cel takiego grania to po prostu dobra zabawa.
I pod tym względem ta płyta doskonale się sprawdza, dlatego zasługuje na szóstkę z plusem. Naturalnie jest to ocena na wyrost, bo zespół (jeśli przetrwa) czeka jeszcze bardzo długa droga, zwłaszcza jeśli chodzi o znalezienie własnego stylu. Potencjał jest, tylko po prostu nie jest to jeszcze właściwa ścieżka…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz