czwartek, 3 marca 2011

Po całości I


Eklektyzm, metafizyka i piękno:
Muse i Coldplay po całości

Zdarza się, że słyszymy nazwy jakiś zespołów, zachwyty ludzi, zwłaszcza znajomych, nad cudowną twórczością jakiś grup, a nigdy nie słyszeliśmy ani jednego utworu, w dodatku wcale nas jakoś nie ciągnie do ich poznania. Często jednak przychodzi moment przełamania, decyzja o tym, żeby poznać i sprawdzić, na czym polega fenomen i zachwyt, by przekonać się, czy rzeczywiście słusznie tak dobrze mówi się o tych zespołach. Zazwyczaj też poznajemy takie „niechciane” w naszej świadomości zespoły na zasadzie „pokochaj albo odrzuć”. Tak właśnie miałem z Muse i Coldplay – co rusz słyszałem zachwyty nad ich twórczością i ani jednego utworu. Postanowiłem zweryfikować na własne uszy, czy to naprawdę takie dobre jest, jak mówią. Mogłem zgodnie z zasadą pokochać albo odrzucić, stało się zupełnie inaczej. Nie pokochałem, nie odrzuciłem, ja po prostu wsiąkłem.

  1. Muse

Mało kto zna twórczość Niny Simone – pianistki i wokalistki jazzowej nagrywającej głównie w latach 60 i 70. Mało kto też wie, że jeden z utworów zespołu Muse – „Feeling good” to po prostu cover.
I to cover utworu Niny Simone z płyty „I Put A Spell On You”. Słuchając na youtubie właśnie tego kawałka trafiłem na wersję zespołu Muse i padłem. Mówi się, że są utwory, których nikt nie jest w stanie zepsuć i rzeczywiście – kapitalna wersja kawałka czarnoskórej artystki sprawiła, że postanowiłem sprawdzić twórczość zespołu Muse w całości. I muszę się przyznać bez bicia, że zachwyciłem się. I to dogłębnie.
            Każda płyta tej grupy to mistrzostwo świata i w dodatku z kolejnej na kolejną coraz smakowitsze, lepsze i ciekawsze. Poraża nieograniczona wyobraźnia zespołu oraz niezliczona wręcz pula stylistyk. Nie zamykają się w jakimś jednym konkretnym nurcie, ale łączą jazz, blues, rock, pop, elektronikę i heavy metal z niemal operowym epickim rozmachem.
            Zazwyczaj takie fuzje stylistyczne kończą się klapą, Muse pokazuje, że wcale tak być nie musi. Dream Theater to nie jest, nie ma więc długich, rozbudowanych utworów czy wirtuozerskich popisów - utwory są stosunkowo krótkie (rzadko przekraczają pięć minut). Paradoksalnie jednak bardzo im blisko do Bogów progresywnego metalu. Muzyka Muse to jak dla mnie kontynuacja niesłusznie niedocenionej przez wielu fanów DT płyty „Falling Into Infinity” (1997), tylko jeszcze bardziej przefiltrowana przez alternatywę i pop, a w dodatku umiejętnie połączona ze space rockiem i operą.
            Już na swojej pierwszej płycie „Showbiz” (1999) Muse sięga po Beatlesowską tradycję i łączy ją z metalem i mocno rozbudowanymi strukturami, często w ramach jednego, kilkuminutowego zaledwie utworu. Utwory posiadają bardzo chwytliwe, zapadające w pamięć melodie i nie nudzą się ani przez moment.
            Na kolejnej płycie „Origin of Symmetry” (2001) styl grupy rozwinął się. Muzykę zespołu zaczyna się odczuwać wszystkimi zmysłami, a wspomniany cover utwory Niny Simone, to po prostu majstersztyk. Na „Absolution” (2003) dużych zmian w stylu nie ma. Należy jednak zauważyć, że coraz bardziej stawia się na klimat – rozrzewniony i melancholijny, momentami wręcz płynący. Płyta jest dojrzalsza i wyraźnie widać, że grupa się rozwija i szuka własnego, niepowtarzalnego stylu, który wszak słychać już od debiutu.
            „Black Holes And Revelations” z 2006 roku to z kolei bodaj najbardziej przebojowa płyta w ich dyskografii. Utwór tytułowy jest absolutnie porażający. Z kolei kończący płytę „Knights of Cydonia” brzmi trochę tak, jakby wyjęty był z twórczości Quorthona – Boga epic i viking metalu. Popowa konwencja łączy się tutaj ze stylistyką wypracowaną przez multiinstrumentalistę grupy Bathory i to w przepiękny, oszałamiający sposób. Bez czarnych dziur i zdecydowanie rewelacyjnie.
            Ostatnia jak dotąd płyta Muse – „The Resistance” (2009) to zwrot w kierunku rocka progresywnego z początku lat 70 i space rocka w stylu Hawkwind. Jest jeszcze bardziej wyciszona, jeszcze mocniej przestrzenna, melancholijna i najspokojniejsza ze wszystkich wydawnictw grupy.
A kończąca płytę „Exogenesis Symphony” w trzech odsłonach jest fenomenalna.
            Osobną sprawą jest wokal i niezwykła wręcz eklektyczność zespołu Muse. Gitarzysta i wokalista zespołu Mathew Dempsey posiada bardzo interesującą, wysoką barwę głosu, którą wykorzystuje na różne sposoby. Krytycy zarzucają mu nawet, że śpiewa zbyt operowo, a jego falset jest nie do zniesienia. Osobiście uważam, że taki rodzaj wokalizy sprawdza się wyśmienicie w obranej przez Muse stylistyce. Linie wokalne są fantastyczne, na przemian melancholijne i rzewne, za chwilę pełne furii i wściekłości i to bez najmniejszego śladu zbędnego charkotu, growlu czy bełkotliwie wyrzucanych fraz. W swojej muzyce łączy, co zauważyłem już na początku, wiele gatunków muzyki, często nawet skrajnie od siebie odmiennych. Wprawne ucho wyłapie liczne przetworzenia znanych melodii – na ostatniej płycie choćby, w pewnym utworze, nie zdradzę jakim, i to w dodatku w tym samym, mamy obok siebie przywołanie pewnego utworu Queen i „Marsz niewolników” Johna Williamsa z drugiej części Indiany Jonesa.
            Eklektyzm w przypadku tego zespołu to duża zaleta, przykuwa uwagę na długo i zachwyca swoją niezwykłą świeżością. Sądzę, że każdy znajdzie w twórczości Muse coś dla siebie – spokojne, wyciszone momenty, ostre riffy, melodyjne pasaże, a nawet wręcz dyskotekowe rytmy.
Tymczasem ja z niecierpliwością wypatruję kolejnej płyty Muse – choć jeszcze nic na ten temat nie wiadomo, myślę, że jest na co czekać.

  1. Coldplay

O tym zespole nieraz słyszałem w liceum. Przypomniałem sobie o nim przy okazji Muse. Reprezentujący podobny sposób myślenia o rocku alternatywnym, mocno przefiltrowanym przez różne skojarzenia, odniesienia i muzyczne szuflady jest jednak zespołem różniącym się dość znacząco od Muse. Przede wszystkim w samym podejściu do muzyki. Muse jest rozbuchane nieomal do granic możliwości, Coldplay zgodnie z nazwą (nie wiem czy takie było zamierzenie, czy stało się tak przypadkiem – nie ma przypadków) jest chłodne, wyważone, akustyczne, spokojne i melancholijne, ale jednocześnie, i nieco paradoksalnie bardzo słoneczne i ciepłe. Nie ma tu ostrych riffów, ani galopad, rozbudowanych melodii czy szybkich utworów. Te się owszem zdarzają, ale nie dominują. Całość jest bardzo wyciszona, rzewna i porażająco piękna.
            Debiutancka płyta „Parachachutes” (2000) to od pierwszych dźwięków senne piękno w najlepszym wydaniu. Senność nie oznacza tu naturalnie, że jest to nudna muzyka, sprawia bowiem wrażenie jakby wyłaniającej się z deszczowej mżawki, przywołuje na myśl leniwie nadchodzącą wiosnę, z jej kapryśnym humorem i pierwszymi liśćmi na drzewach.
Nieco inaczej prezentuje się „A Rush of Blood to the Head” (2002), która jest nieco tylko szybsza od swojej poprzedniczki i tak samo onirycznie piękna.
            Trzecia płyta zespołu „X & Y” (2005) jest absolutnym majstersztykiem. Akustyczne, wyciszone rytmy, pulsują i rozwijają się do progresywnych obrotów, choć wcale nie mamy tu długich kompozycji czy wirtuozerskich popisów – dominuje przede wszystkim chłodna, przestrzenna, niemal ambientowa, minimalistyczna prostota. W konstrukcji poszczególnych kompozycji doszukać się można wpływu muzyki progresywnej z lat 70, a zwłaszcza wpływów space rockowego Hawkwind, jak również Dire Straits czy stylu U2 z okresu płyt „The Joshua Tree” i późniejszych eksperymentów na płytach „Rattle & Hum”, „Zooropa” czy „Pop”. Wyjątkowo interesująca jest wersja instrumentalna płyty, nagrana bez retuszów i poprawek, przez to bardziej surowa, ale też jeszcze piękniejsza i bardziej płynąca w czasie i przestrzeni, właściwie, dla mnie mogłaby się wcale nie kończyć.
            Ostatnia jak dotychczas płyta grupy „Viva La Vida Or Death And All His Friends” (2008) jest moim zdaniem najsłabsza z wszystkich wydawnictw Coldplay. Nie ma postępu w budowaniu nastroju czy dalszego rozwoju stylu, na moment pojawiają się jakieś elektryczne wstawki czy fragmenty z ostrzejszymi riffami, ale nadal jest melancholijnie, rzewnie i sennie. Spodziewać by się można jakiegoś dalszego ciągu rozwoju, jednak grupa postanowiła stanąć w miejscu, nie, to nie jest wrzuta i wcale nie mówię, że jest z tego powodu nudno, po prostu to wydawnictwo troszeczkę rozczarowuje, czegoś na nim brakuje.
            Zespół zapowiada na ten rok piątą płytę i zapowiada rewolucję. No ciekaw jestem tej nowej płyty i rewolucji. Ale to wszystko jeszcze przed nami, tymczasem pozostaje tylko po raz kolejny puścić poprzednie płyty i zanurzyć się w tych zgoła niepokojących, ale i uspokajających dźwiękach.
            Podsumowując, na płytach Muse i Coldplay nie znajdziemy dłużyzn, ani (raczej) rozczarowań. Jest energia, refleksja i świeżość przy jednoczesnym chłodzie i naprzemiennym (momentami wręcz parnym) gorącu. To metafizyczne uniesienie jest niekończącym się orgazmem i zachwytem przekraczającym percepcję. Eklektyzm, metafizyka i piękno…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz