poniedziałek, 7 lutego 2011

Wspomnienia i refleksje (część IV)

Gary Moore
  4.04.1952 - 6.02.2011

Rok Dwóchtysięcyjesieni? Wymyślona przypadkiem nazwa dla tego roku (nie ma przypadków) zaczyna się potwierdzać, i to dość, trzeba przyznać, nieoczekiwanie… zmarł muzyk, którego zawsze, od dziecka kojarzyłem z jesienią, którego zawsze słuchałem zwłaszcza właśnie tą porą roku, którego niezwykły styl i oryginalne podejście do grania ukształtowało moje preferencje muzyczne, spojrzenie i sposób odczuwania muzyki bardzo mocno i niezwykle znacząco…

            Wczoraj we śnie zmarł światowej sławy gitarzysta bluesowy i rockowy Gary Moore.
Swoje melancholijne, chłodne bluesowe opowieści, tak bardzo jesienne i idealne na zimne listopadowe wieczory będzie odtąd grał w największej orkiestrze świata. Pamiętam jak jeszcze będąc małym chłopcem puszczałem sobie jego piękną muzykę i zatapiałem się w tych smutnych, nostalgicznych dźwiękach, pasażach łez i wiatru pomiędzy bezlistnymi drzewami…
            Jego dyskografia obejmuje kilkadziesiąt płyt z kilkoma zespołami i sygnowanym własnym nazwiskiem. I to nie tylko w bluesowej stylistyce, nie był mu obcy rock’n’roll, a jestem przekonany, że spokojnie mógłby grać też w zespole heavy metalowym. Zaczynał w legendarnym zespole hard rockowym Thin Lizzy, z którym wydał kilka świetnych płyt w tym kapitalną „Black Roses” z 1979 roku. W czasie solowej kariery współpracował z B. B Kingiem, Jackiem Brucem, Ianem Paicem i wieloma innymi wybitnymi twórcami. Występował też z drugą inkarnacją Colosseum i z zespołem Skid Row.
Dla wielu gitarzystów był i jest nieukrywaną inspiracją, a dla wielu przyszłych na pewno będzie wzorem, wymienianym z takim samym nabożeństwem jak Jimi Hendrix.
            Będziemy tęsknić za dźwiękami, które wyczarowywał. Choć pozostały nagrania – świadomość, że kogoś już z nami nie ma zmienia patrzenie na muzykę danego twórcy.
To jedna z tych chwil kiedy wzruszamy się i nie troszczymy się o spływające po policzku łzy.
To jedno z tych dziwnych uczuć, kiedy odchodzi jeden z naszych idoli… nie wiem, ale kiedy niedawno odszedł Ronnie James Dio, choć cenię go ogromnie nie odczułem faktu jego śmierci tak bardzo jak niespodziewaną i zaskakującą informację o Garym.
            Nikt chyba nie zaprzeczy, że odszedł gitarzysta wybitny i genialny, że to kolejny muzyk, który miał misję i wypełnił ją dając swoją piękną muzykę i grę, która będzie poruszać na zawsze, bez względu na porę roku…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz