środa, 2 lutego 2011

Swobodni jeźdzcy - część II


Swobodni jeźdźcy:
- od southern rocka do stoner metalu (część II)




3. Włochy – Black Rainbows


Zespół powstał w 2005 roku. W dwa lata od powstania własnym sumptem wydał pierwszą płytę, zatytułowaną „Twilight In the Desert”. Nagraną słabo i w sumie niezbyt ciekawą, choć pokazującą, że grupa ma dość spory potencjał. W ciągu kolejnych kilku lat występowali m.in. z Airbourne (!). Krytycy podkreślają, że zespół rozwija się w zatrważająco szybkim tempie i stworzył własną odmianę stoner metalu, którą sami muzycy określają jako heavy-psychodelic stoner rock. I jest coś w tym… W stylu muzycznym można doszukać się najlepszych wzorców np.: obok Black Sabbath, mamy space rockowy Hawkwind, a nawet wyśmienitą współczesną grupę Kyuss.
            W 2010 roku wydali znakomitą, drugą w swojej karierze płytę, zatytułowaną „Carmina Diabolo”. Jest ona znacznie lepsza i bardziej reprezentatywna niż debiut, a na pewno pokazuje zespół już w pełni dojrzały i świadomy tego jaką drogą chcą podążać. Przyjrzyjmy się krótko najnowszemu wydawnictwu włoskich ogierów w podróży po dzikim zachodzie współczesnej Ameryki…
            Pierwsza rzecz, która zwraca uwagę to świetna grafika na okładce płyty: na kunsztownie zdobionym krwawym tle i satanistycznej gwieździe mamy pożółkłą czaszkę kozła, a pod nim oplatające ja niczym kołnierz dwa kościste żebra spięte psychodelicznym okiem, które zdaje się przeszywać obserwatora na wylot i poznawać jego myśli. Kapitalnie wprowadza ona w klimat płyty, za nim jeszcze się ją włączy. A zatem włączamy… uwaga…
            Pierwszy numer zatytułowany „Himalaya” uderza w nas nisko nastrojonymi wibrującymi gitarami i basem, potem dochodzi pędząca perkusja. Wokal… przywodzi na myśl nawet samego Ozzy’ego Osbourne’a. Gdzieś po głowie chodzą zaś skojarzenia z Lynyrd Skynyrd.
Drugi „Babylon” nie zwalnia tempa, mamy charczący pędzący wokal i „pykającą” perkusję. Cały numer jest utrzymany na wysokich obrotach silnika i z każdą sekundą prędkość rośnie.
„Under the Sun” to trzeci numer na płycie: zaczyna wibrujący bas, kilka uderzeń perkusji i gitary i zaczynamy kolejną jazdę. Tu zaczyna nam trochę pachnieć AC/DC, perkusyjne zwolnienie przywodzi na myśl Bonhama. I do tego melodyjne wstawki przywodzące na myśl samego Hendrixa.
„What’s in your hands” rozpoczyna orientalny motyw i deszcz, który zaczyna być powtarzany przez gitarę, delikatne uderzenia perkusji i utwór się rozkręca. Ten jest nieco wolniejszy, a niski chrypkowy wokal jest melodyjny i przywodzi na myśl styl Kurta Cobaina…
            Rozpędzęni na opuszczonej pustynnej autostradzie wjeżdżamy do „Bulls & Bones”. Nie zwalniamy tempa, a wokal tym razem przypomina Jamesa Hetfielda (razem z jego manierą, ale do takiej muzy pasującej znacznie lepiej). Docieramy do tytułowego utworu. Zaskoczenie, że jest krótki (niecałe półtorej minuty) uspokaja fakt, że jest bardzo klimatyczny. Przywodzi na myśl Zeppelinów, może nawet The Doors. Na tle gitary, przesterowany głos i elektronika jak z Hawkwind… takie małe cudeńko. Po zwolnieniu znów przyśpieszamy wjeżdżając do „In the City”, gdzie ogłuszeni rock’n’rollowym szlifem rodem z AC/DC siejemy postrach w mieście. Druga połowa utworu przypomina spowolnione płynące momenty Zeppelinów i do tego melodyjna, świdrująca solówka jako przerywnik między wokalem. Omijając policję, zwalniamy i skradamy się do „Return to Volturn”, który znów przyśpiesza, ale jest utrzymany w trochę wolniejszych tempach. Nisko strojona gitara przywodzi najlepsze momenty z Black Sabbath okresu Glenna Hughesa i Zeppelinowskie galopady, by za chwilę delikatnie popłynąć niczym u The Doors z elektronicznoprzestrzennym progresem Hawkwind. W dziewiątce zostajemy porwani przez czarownicę. Najpierw jakby próbowała się do nas niepewnie zbliżyć, a wraz z jej śmiechem zaczynamy gorączkową ucieczkę. I znów Black Sabbath… zmieszany z Lynyrd Skynyrd, a nawet rock’n’rollem w stylu Led Zeppelin, AC/DC czy spowolnionym The Rolling Stones z elementami The Doors.
Ostatni jest „Space Kingdom” – najdłuższy i najbardziej rozbudowany pod względem klimatu kawałek na płycie. Zaczynamy od gitary, która opada niczym pajęcza sieć, polifoniczny przestrzenny wokal i hi-hat. Powoli wchodzimy w trans, zdejmujemy nogę z gazu, kiwamy głową w rytm, gdy przyśpieszamy, robimy to nieznacznie. Unosimy się wraz z pojazdem. Hawkwind i The Doors migają nam w lusterku. Progresywnopsychodeliczny szlif wprawia nas w senny nastrój, ale nie z nudów, tylko z coraz głębszego wchodzenia w trans, zatapiania się w siebie. Zwalniamy całkiem. Uderzenia talerzy i przyśpieszające delikatnie tomy, delikatne narastanie i znów przyśpieszamy, znów niczym pocisk wystrzelamy w drgającą od słońca pustkę. A potem znikamy za horyzontem wraz z ostatnimi dźwiękami na płycie, zwalniającymi po kolei każdymi instrumentami jakby ktoś wyłączył prąd.
            Mnie ta płyta postawiła pod ścianą, mocno zastanowiła. Czy to aby na pewno Włosi są… przecież Włosi to Raphsody of Fire (jak dla mnie niestrawny symfoniczny power metal), ale zaraz przychodzi mi do głowy znakomity włoski Kingcrow grający metal progresywny… tak, to są Włosi. Ale nie brzmią jak Włosi… to bardzo amerykańska płyta. Nagrana świeżo i potężnie.
Doskonała płyta, którą mogę śmiało polecić każdemu, nawet tym, którzy nie przepadają za stoner rockiem czy metalem.

            I jeszcze wyjaśnienie. Gorąca Norwegia i chłodne Włochy. Pomyliłem się? Nie. Paradoksalnie przy takiej muzyce tak właśnie jest. Zimna Norwegia zaczyna topnieć i zamieniać się w gorącą pustynię, pełną życia i energii (!). A gorące Włochy z lekka zaczynają zamarzać i pokrywać szronem, a wszystko przez nisko strojone gitary i potężną dawkę emocji, która w takim kraju musi przyczynić się do pogodowego sprzężenia zwrotnego. Przypadek? Nie ma przypadków.

            Wracamy na północ. Lądujemy na chwilę na Śląsku, a potem pociągiem jedziemy prosto do stolicy pewnego kraju na P. Warszawa…tak, jesteśmy w Polsce. Witamy w domu? Tak i nie…

4. Polska
4.1 Heavy Weather

Ta śląska formacja została założona około roku 2004, może nawet wcześniej. Niewiele o niej wiadomo, bo strona zespołu przestała działać, a Myspace zespołu od dawna nie jest aktualizowany.
Informacja na stronie napisana pod koniec bodajże 2008 roku mówi, że zespół szykuje się do powrotu wraz z nowym materiałem studyjnym już za kilka miesięcy. Kilka miesięcy minęło, a zespół nie wrócił. Nie jestem też wcale przekonany, że ten zespół wróci, niestety chyba przepadł, a w sumie szkoda, bo wydana w 2006 roku jedyna studyjna płyta zespołu zatytułowana „Goddamn Stoned Junkies” to pozycja bardzo ciekawa.
            Zaczyna króciuchne intro: deszcz i grzmot (The Doors). Drugi jest już pełnowymiarowy utwór „Not me”. Nisko strojone gitary, pędząca perkusja i ładna, wibrująca melodia. Trochę za mocno wypuszczona stopa, interesujący wokal, choć pozostawiający wiele do życzenia.
Utwór „Starvation” przywodzi stylem grania gitar death metal, ale perkusja jest typowa dla gatunku. Polifoniczny wokal i nieciekawa linia niestety psuje pełny odbiór, bardzo interesującej gry muzyków. „Older” nie zwalniamy tempa, ale wszczynamy w przydrożnym barze burdę. Przeszkadza stopa, ale wokalista zaczyna się rozkręcać (i przypominać Morrisona z chrypką). Interesująca solówka, nieco traci z racji surowego, dość amatorskiego, pozostawiającego wiele do życzenia pod względem jakości nagrania. Piątka: „Don’t care” – wejście gitary jak z Lynyrd Skynyrd, trochę jak z The Doors. Tym razem motocykl, najlepiej harley albo chopper, w zwolnionym tempie przesuwa się po spękanym asfalcie Route 66. To jeden z najciekawszych utworów na płycie. Ma przestrzenne, transowe tempo, unosi się i drga jak fatamorgana widziana spod ciemnego szkiełka kasku, naturalnie z amerykańską flagą. Wokal tutaj tez jest bardzo dobry, lekko Morrisonowski, z chrypką, lekko growlujący. Bas tutaj ma swoje istotne, sześć minut z sekundami, bo tyle trwa numer.
„Wind” to takie bottleneckowe, Zeppelinowskie, może nawet Doorsowe instrumentalne interludium. Horyzont, zachodzące słońce, deszcz i wiatr rozwiewający włosy… oddalamy się coraz bardziej od cywilizacji. Bardzo ładny niespełna trzyminutowy (zabrakło dwudziestu sekund) utwór, z własnym niesamowitym klimatem… jako żywo wyjętym z filmu przywołanego w tytule.
Siedem: „He knows me”… Morrisonowski wokal i Black Sabbathowy szlif sprawia, że jest to kolejny udany numer na płycie. Łosiem to „No fate” – trochę taki Black Sabbathowy z jednej, a z drugiej Rolling Stonesowy. Ale wibrująca gitara i charczący wokal doprowadza do porządku: to nie jest Rolling Stones. To raczej Lynyrd Skynyrd, ewentualnie przesterowane The Doors.
Jedziemy dalej: „Spirit” – gdyby nie jakość nagrania byłby z niego majstersztyk. Potężne wyjście i lekkie spowolnienie na wokal, wykrzyczany refren. Żywiołowy bit i świetny riff, genialna konstrukcja drugiej połowy utworu. Raptem dwuminutowy (plus osiem sekund) kawałek tytułowy miał być żarcikiem, przywodzącym pewnie na myśl Lynyrd Skynyrd, ale oprócz ładnej melodyjnej gitary wyszedł nijako. Trochę taki niepotrzebny wypełniacz w sumie.
Przedostatni to „My friend” – rozpędzający się kolejny na płycie bardzo dobry utwór, który po prostu pędzi. Polifoniczno-wspólny wokal wypada dość interesująco, choć przydałby się mocno zachrypnięty wokal jednej osoby. A na koniec…klawiszowa wstawka. I ostatni… The Doors, najlepszy chyba utwór na płycie, czyli „The Riders of the Storm”. Zagrany niesamowicie. Stąd na początku ten deszcz i burza… Nie trzeba opisywać, jak wygląda ten numer, bo każdy doskonale wie, każdy zna go na pamięć. Ale wersja jest bardzo klimatyczna i pokazuje w bardzo dobrym świetle wokalistę Heavy Weather (nazwę wzięli zapewne od płyty Weather Report z 1978 roku, choć grali oni zupełnie inną muzykę), a także jest trochę niżej zagrana. Na chwilę zamykamy oczy i płyniemy wraz z dźwiękami. Nasz motocykl tymczasem stoi na poboczu, podczas gdy my tańczymy w deszczu…
            Jest to pozycja interesująca i bardzo obiecująca. Jeśli tylko zespół jeszcze wróci, ma szansę być bardzo interesującym zjawiskiem na naszej scenie muzycznej. Jeśli nie, to szkoda. Ta płyta pokazuje ogromny, zmarnowany potencjał i… polskie odczytanie stylistyki tak bardzo przecież amerykańskiej. Właściwie to nie podróżujemy po słynnej Route 66 tylko po naszej bieszczadzkiej wielkiej serpentynie… Polskie odczytanie amerykańskiej stylistyki? Proszę bardzo… walec i potęga od najznakomitszych muzyków w Polsce na deser…
                                                                                              cdn.

             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz