niedziela, 13 lutego 2011

Pozwól mi wejść


Pozwól mi wejść - zjawisko neoprog

Rock progresywny swoje lata świetności i okres największego rozwoju miał pod koniec lat 60 i w latach 70. Wówczas to tworzyły swoje płyty zespoły wybitne, tworząc dzieła wzorcowe i kształtujące nowy gatunek: Procol Harum, The Moody Blues, Jethro Tull, King Crimson, Emerson, Lake & Palmer, Genesis, Yes, The Who, Hawkwind, Pink Floyd, Colloseum czy Chicago (Transit Authority). Później stylistyka progresywna charakteryzująca się rozbudowanymi, często bardzo skomplikowanymi utworami ustąpiła miejsca punk rockowi, muzyce elektro i disco oraz heavy metalowi. Odrodzenie przyszło z drugą połową lat 80, kiedy za sprawą muzycznych wędrówek Iron Maiden powstaje Queensrÿche oraz legendarne Dream Theater.
            Queensrÿche zasłynęło wybitnym concept albumem „Operation: Mindcrime” (1988), a Dream Theater wypłynął genialną płytą „Images And Words” (1992), wzorcową „Awake” (1994) czy fantastyczną suitą „A Change of Season” tworzonej przez prawie dziesięć lat (1987-1995). Obok nich pojawia się Steven Wilson, producent i multiinstrumentalista z Pourcipine Tree oraz Opeth, łączący death metal ze stylistyką progresywną, dochodzi nawet do spotkania Opethu z Wilsonem, co zaowocowało trzema wyśmienitymi płytami (kolejno „Blackwater Park”, „Deliverance” i „Damnation”). Progresywna stylistyka została skonfrontowana z cięższymi brzmieniami, nowym sposobem nagrywania i nowoczesnym spojrzeniem na dokonania mistrzów gatunku.
            Jordan Rudess – aktualny klawiszowiec DT, powiedział kiedyś, że termin progresywny można rozpatrywać w dwóch kategoriach. Pierwsza dotyczy stylu gry, czyli skomplikowanych, rozbudowanych struktur kompozycyjnych często połączonych z wirtuozerskimi umiejętnościami muzyków oraz specyficznym podejściem do łączenia, często nawet różniących się od siebie stylistyk muzycznych. Druga z kolei odnosi się do retrospektywnego spojrzenia na twórczość mistrzów z lat 60 i 70, na przetworzeniu w nowoczesny sposób, tego, co najlepsze w ich twórczości.
            To drugie rozumowanie szczególnie pasuje do wyjaśnienia, czym jest zjawisko neoprog. Ta trzecia inkarnacja progresu, charakteryzuje się właśnie takim retrospektywnym spojrzeniem na wszystkie dotychczasowe dokonania w nurcie. Wyciszona i melancholijna stylistyka łączy się z cięższymi brzmieniami, pochłaniając nawet najnowsze trendy muzyki heavy metalowej tworząc nowe gatunki takie jak sludge metal: na przykład The Ocean (Collective) czy Kylesa.
            Pośród płyt nijakich i mocno odtwórczych, z trudem da się wyłowić coś, co byłoby reprezentatywne i naprawdę warte uwagi. Zwłaszcza, jeśli chcemy przyjrzeć się odczytaniu klasycznemu. Nie wnosi takie granie właściwie niczego nowego i nie zmieni ono już historii muzyki w jakiś znaczący sposób, ale są zespoły, które za kilka lat mogą być istotne dla tego nurtu i być dla przyszłych pokoleń tym, czym stały się płyty Bogów z lat 60 i 70. Są zespoły będące prawdziwymi perełkami, a ich płyty są naprawdę piękne i warte uwagi każdego melomana.

            Oto opowieść o twórczości trzech niezwykle interesujących zespołów obracających się w stylistyce neoprog: Chinese Beard, Let Me Introduce You To The End oraz Echo’s Answer.

  1. Chinese Beard
Zespół. Za dużo powiedziane. Tak naprawdę jest to jeden człowiek. A dokładniej: mieszkający i tworzący w Helsinkach Teemu Kurki. Ten multiinstrumentalista założył w 2008 roku Chinese Beard i w 2010 własnym sumptem wydał płytę zatytułowaną „Shades of Tomorrow”. Jego muzyka jest ściśle związana ze stylistyką lat 70, charakteryzująca się klasycznym spojrzeniem na muzykę sprzed czterech dekad i długimi, melodyjnymi kompozycjami wzbogaconymi orkiestrowymi aranżami.
            Jego debiutancka płyta to zaledwie cztery utwory, ale zrobione tak niesamowicie, że śmiało można ją postawić obok największych dokonań mistrzów. Przysłuchajmy się tym utworom, czy też raczej utworowi, bo tak naprawdę jest to po prostu podzielona na cztery części suita:
            Jako pierwszy jest „Shades of Tomorrow Pt. I”. Zaczyna akustyczna gitara i delikatne dźwięki klawiszy, przedzielone mrocznym uderzeniem. Potem zaczynamy płynąć, kołysani do snu mrocznym motywem, który będzie się powtarzał w różnych kombinacjach we wszystkich częściach. Niemal ma się wrażenie obcowania z nocnym niebem i tańcem gwiazd po firmamencie. Skojarzenia to wczesny Genesis i Pink Floyd (zanim wydał słynne opus magnum „The Wall”), może nawet ostre pasażowe momenty jako żywo przeniesione z Dream Theater. Pośród melodyjnej konstrukcji dźwięków niemal słyszy się tykanie zegara i bas, który jest na swoim miejscu, czyli na wierzchu. Na koniec utworu spowolnione, delikatne dźwięki klawiszy niczym z końcowych partii pierwszej płyty King Crimson. Zapadamy w sen.
            „Graveyard Shift” – najkrótszy na płycie utwór, zaczyna się od ostrego riffu, który wibruje w głowie, ale zaraz następuje zwolnienie. Pojawia się łagodny, szepcący wokal na tle mrocznego niemal black metalowego tonu. Wokal jak wyjęty z lat 70: liryczny, bez zbędnych wyciągnięć do góry i wysokich rejestrów. Utwór zaczyna narastać, ma się wrażenie rozpoczęcia tańca z umarłymi wstającymi z grobów; dosłownie przechodzą ciarki po plecach. Na koniec zwalniamy do konduktowego pochodu i łagodnie wznosimy się do góry i płyniemy wraz z dźwiękami do końca.
            Trójeczka to „In The Wake Of The Crescent Moon”. Już sam tytuł przywodzi na myśl mistrzów – King Crimson (druga płyta „In The Wake Of Poseidon” z 1970 roku) może nawet nonsensowne black metalowe tytuły z pierwszych płyt Opethu. Orkiestrowe spokojne wejście przywodzi na myśl początek suity orkiestrowej „Tako rzecze Zaratustra” Richarda Straussa. Podobnie jak w orkiestrowej suicie Straussa mroczny ton wyłania się jak z mgły i powoli narasta. Pojawia się melodyjny motyw przewodni zaaranżowany nieco inaczej niż na początku płyty. W tym momencie przyszło mi na myśl skojarzenie ze suitą „Tarkus” Emerson, Lake & Palmer. Podczas wirowania planet słyszymy wokal, jest łagodny o ciekawiej staromodnej barwie i oryginalnej stylistyce, silnie przywodzącej na myśl inspiracje wokalizami King Crimson i Flyte (!). Napięcie rośnie, a misterna konstrukcja kolejnych dźwięków znów przywodzi na myśl King Crimson, tym razem klimatem, polifonią i pasażami nerwowych zerwań jak w „Larks Tongues In Aspic”. Na koniec znów pojawia się motyw przewodni i wyciszamy się niczym w Pink Floydowskim „Echoes” albo „Shine on You Crazy Diamond”, może nawet jak przy końcówce pierwszej płyty King Crimson.
            Całość zamyka instrumentalna kontynuacja pierwszego utworu, czyli „Pt. II”. Budzimy się, słyszymy pukanie do drzwi, otwieramy, a tam jutro. Dźwięki powoli narastają, dzień wstaje leniwie i niechętnie. Znów ma się wrażenie sięgania po King Crimson („I talk to the wind”?) i znów pojawia się motyw przewodni, przerwany raz po raz dźwiękiem dzwonu. Przyśpieszamy („Larks Tongues In Aspic”), słyszymy cykanie zegara i złowróżbny riff gitary – strach przed kolejnym dniem wzbiera. Przez moment próbujemy dumnie iść przez dzień, nie poddajemy się przeciwnościom, ale świadomość tego, co po drugiej stronie nie daje za wygraną. Pojawia się melodyjna solówka, powtórzona na klawiszach, wznosimy się na smyczkowej wstawce. Mroczny riff na drżącym klawiszowym tle, które narasta niczym w Deep Purple; znów tańczymy ze śmiercią, widzimy obroty planet i gwiazd… muzyka urywa się gwałtownie, aż do całkowitego wyciszenia…

  1. Let Me Introduce You To The End
Niemal polski zespół. Niemal, bo jego lider Polakiem nie jest. Ryan Socash to Amerykanin, który w wyniku zbiegów okoliczności i problemów osobistych zawędrował do Polski, tu zamieszkał i tu zaczął tworzyć. Pierwszą płytę z 2007 roku „A Love of the Sea” nagrał jeszcze z amerykańskimi muzykami, a najnowszą „A Voice from the Mountain” z 2010 roku z polskimi, w Jaworkach koło Szczawnicy (!). I to nie byle jakimi, gościnnie pojawił się nawet… Czesław Mozil na akordeonie. Socash w liście do słuchaczy napisał tak: [W Polsce] znalazłem pracę, drugie obywatelstwo, drugi język, wrażliwych odbiorców mojej muzyki, inspirację fotograficzną, własną rodzinę i w końcu coś, o czym myślałem, że jest nieosiągalne: dom. Kiedy ludzie pytają mnie skąd jestem, nie wiem, co odpowiedzieć. W chaosie mojego poprzedniego życia, wśród ciągłych przeprowadzek, nigdy dotychczas nie rozumiałem czym jest dom. Teraz jednak, kiedy spoglądam przez okno samolotu, lecąc do Polski, wiem, że pode mną jest to wszystko, co posiadam.
            Posłuchajmy zatem tych bardzo polskich płyt w przyśpieszonym tempie, co nie znaczy, że po łebkach. Po prostu w tempie ekspresowym. Zaczynamy od pierwszej:
            Jest to muzyka bardzo wyciszona, melancholijna, pełna rozedrganych emocji, piękna i poruszająca. Wyłaniający się z mgły orkiestrowy wstęp i akustyczna gitara sprawia, że zaczynamy płynąć po morzu, jednocześnie widząc na horyzoncie szczyty Pienin. Socash śpiewa łagodnym głosem, pełnym smutku, która fantastycznie buduje klimat. Pod względem konstrukcji utworów nie mamy tutaj klasycznego rocka progresywnego, bliżej jest do produkcji Stevena Wilsona, a zwłaszcza jego projektu Blackfield (w tym roku trzecia płyta), albo współczesnej Anathemy, a nawet progresującego Archive’a. Nie ma tu szybkich riffów czy rozbudowanych, ciężkich utworów, utwory są krótkie i soczyste. Jeśli przyśpiesza lub uderza mocniej to raczej jest to akcentowanie i podkreślanie emocji, od których na płycie wręcz aż kipi. Płyta, choć może się wydać dość monotonna i za bardzo momentami wyciszona, poprzez częste stosowanie zjazdów o dwa interwały w dół, ale słucha się jej przyjemnie i z chęcią się do niej wraca. Na uwagę zasługują zwłaszcza takie numery jak: „Upon Ending” (blackfieldowy, smutny, deszczowy i bardzo przestrzenny), „Times of Growing Gimmer” (świetne wejście, liryczne gitarowe zwolnienie i finałowe płynące przyśpieszenie) „As You Sink” (smyczkowe wejście i przestrzenny smutek ukryty w dźwiękach) oraz wietrzny „Sitting Alone”.
            I druga płyta: wybieramy się w podróż po Pieninach. Mamy tu wspaniały kontrabasowy utwór otwierający kojarzący się z twórczością Camille’a Saint-Saensa lub kompozycjami Clinta Mansella (takich klimatycznych utworów jest kilka). Na szczególną uwagę zasługuje direstraisowy „Dreamy eyes” – bardzo smutny i piękny kawałek, pod którym Mark Knopfler spokojnie mógłby się podpisać i umieścić na którejś ze swoich płyt. Wspaniale prezentuje się też liryczny kontrabasowy „The Black Water”, który przypomina mi trochę „I en svart kriste” Satyricona. Podobnie jak poprzednia, jest to płyta smutna i bardzo osobista, nie jest to na pewno łatwy materiał. Ze skojarzeń w głowie chodzi mi jeszcze „Tako rzecze Zaratustra” Nietschego, ale tylko ze względu na tytuł, filozofii niemieckiego myśliciela nie ma tu ani śladu. Oba wydawnictwa z kolei są godne polecenia wszystkim tym, którzy nie tylko słuchają płyt, ale w nie wchodzą całą duszą i ciałem. Przeżywają emocje muzyków i czują głębię dźwięków swoimi zmysłami i oczami wyobraźni.

3.      Echo’s Answer

Ten niesamowity instrumentalny kwartet powstał około roku 2008 w Minot w Północnej Dakocie. Z początku szukali do swojego projektu wokalisty, ale ostatecznie zdecydowali, że ich muzyka będzie tylko instrumentalna. Trudno sobie wyobrazić te płyty z wokalistą, czy nawet bez niego, ale wyszło naprawdę niesamowicie, wręcz kapitalnie, a przede wszystkim bardzo klimatycznie. Ich unikalny styl łączy ze sobą klasyczny rock progresywny, muzykę poważną, jazz, blues oraz muzykę etniczną. Poszczególne partie są tak skonstruowane, że instrumenty dosłownie ze sobą rozmawiają, polemizują i wymieniają poglądy. Dźwięki tworzą opowieść, która tak naprawdę opowiada naszą własną historię. Są to dźwięki pełne emocji i uczuć, które odbijają się w lustrze, w które patrzymy słuchając kolejnych utworów, raz po raz odbijających się od ścian naszego małego, prywatnego i zamkniętego dla innych świata.
            Kwartet wydał własnym sumptem dwie niesamowite płyty, czy też raczej jedną, bo „A Two Fold Fire” to dyptyk, podzielony na dwie części, choćby z tego względu, że obie płyty mocno się od siebie różnią stylistycznie. Pierwsza nosi tytuł „Myriad” (XII 2010), a druga „Opposition” (I 2011).
            Okładka pierwszej przedstawia misternie zdobioną tarczę XIX wiecznego zegara typu cebula (tak mi się zdaje), a w tle coś jakby krew zmieszana ze spermą. Jest jeszcze tytuł i dwie litery E odbite jak w lustrze. Oto zaczynamy niesamowitą podróż w głąb ludzkiego życia. „Myriad” jest wyciszona, melancholijna i akustyczna – przywodząca na myśl Dire Straits, bluesa (może nawet Gary’ego Moore’a), a przede wszystkim bardzo silnie kojarzący się z rockiem progresywnym wczesnych lat 70 w rodzaju Genesis, trochę nawet The Who lub współczesnym już nam Stevenem Wilsonem i jefo Pourcipine Tree, czy nawet „Damnation” Opeth. Zamykamy oczy i rozpływamy się w pięknych płynących, czasami mrocznych lub narastających dźwiękach. W lustrze widzimy historię – oto powstaje człowiek, człowiek rośnie i styka się z pierwszymi problemami, pierwszymi porażkami… wszystko jest liryczne i niezwykle klimatyczne. Choć została wydana w grudniu jest to niesamowicie jesienna płyta – niemal widzi się opadające dookoła kolorowe liście, niemal czuje szumiący wiatr i jeszcze ciepły deszcz na twarzy… Do najpiękniejszych utworów pierwszej płyty należą – otwierający ją „Sidereal” (motyw powtarza się w niesamowitym „Peace the Old Fashioned Way”, który jest echem tego pierwszego utworu), fantastyczny, bardzo melodyjny „Lament” oraz genialna deszczowa „Water Song”. Warto też zwrócić uwagę, jak czarownie jest ta płyta nagrana – czysto, klarownie i niezwykle sterylnie, żadnych zbędnych dźwięków czy zakłóceń. Po prostu magia.
            Okładka drugiej części zatytułowanej „Opposition” przedstawia drzewa pozbawione liści i wieczorne niebo zasnuwające się ciemnymi chmurami, najwyraźniej zbiera się na burzę. Wraz z tytułem i logotypem grupy (dwie litery E w zwierciadlanym odbiciu) pojawia się nazwa grupy. O ile pierwsza płyta, przedstawiała łagodną stronę zespołu, melancholijną, liryczną i wyciszoną, to druga stanowi jej odwrotność. Zgodnie z tytułem otrzymujemy rewers – kompozycje są zagrane ostrzej i potężniej, choć i tu jest miejsce na refleksyjnie wyciszoną akustyczną wstawkę, płyta jest jednak cięższa i znacznie bardziej pesymistyczna, ciemna. Na drugiej części mamy, bowiem głownie stylistyczne odnośniki do Dream Theater czy wczesnego Opethu.
Już otwierający riff pierwszego utworu „Helmut” zwiastuje zmianę nastroju. Drugi jest rewelacyjny „Century” i przypomina trochę konstrukcją pochody mrówek z „Constant Morion” Dream Theater”, które można również zauważyć i usłyszeć w pierwszej części i inaczej zaaranżowanych wersjach utworów z pierwszej płyty („Narrative”, „The Hippo and The Tortoise”, „Lament” czy „Water Song”), ale nie są to żadne powtórzenia, lecz zupełnie inne odczytania tych samych tematów, momentami absolutnie porażające. Tu nasz bohater jest już dorosły i zmaga się z przeciwnościami na przekór złej pogodzie, na przekór burzy, która zdaje się szaleć, nie tylko obok niego, ale i w jego duszy. Duszy podzielonej między wartości i doznania, szukającej i niemogącej znaleźć, miotającej się bez końca. I tak do kończącego płytę króciutkiego, zaledwie dwu i pół minutowego „The End”, w którym najprawdopodobniej dochodzi do śmierci (samobójczej?) bohatera tego niezwykłego conceptu. Najlepsze na płycie są „Century”, mroczniejsze „The Hippo and The Tortoise”, kapitalna, niezwykle melodyjna „Mantra” i świetna burzowa „Water Song”.
Wadą drugiej płyty jest jedynie zbyt wymuskany, sterylny dźwięk, dokładnie taki sam jak na pierwszej, zbyt czysty i klarowny. W ramach opozycji powinien być jeszcze bardziej brudny, drapieżny i ostrzejszy sposób nagrania, ale nie można mieć wszystkiego i tak jest ciekawie, a na pewno ostrzej niż w pierwszej części.
            Obie są godne uwagi wszystkich tych, którzy lubią zarówno momenty akustyczne i wyciszone, jak i te brudne, ostre i drapieżne. Dla tych którzy w muzyce szukają czegoś więcej niż tylko dźwięków, ale również szukają w niej siebie, swojej własnej tożsamości.
            Podsumowując, muzyka neoprogresywna nie jest tylko hołdem dla mistrzów, czy zwykłym przetworzeniem z pozoru już istniejących dźwięków, to również próba nowego, głębszego odczytania tej stylistyki. I trzeba przyznać, że bardzo udana. Wymienione powyżej zespoły, to zaledwie wycinek tego niezwykłego gatunku, który zdaje się płynąć w przestrzeni wraz z kolejnymi dźwiękami. Neoprog to opowieść o nas samych, o naszej psychice, wnętrzu i o zagubieniu. To również poszukiwanie tożsamości, utraconego czasu i ukrytego sensu, próba wyjaśnienia niewyjaśnionego. To muzyczne przetworzenie „zwierciadła przechadzającego się po gościńcu” zdającego się zapraszać nas do wspólnej mistycznej podróży, zdającego się mówić „Pozwól mi wejść do wnętrza Twojego umysłu, daj się porwać przemyśleniom i zatop się w dźwiękach. One są o Tobie, to Twoja opowieść”.
Taki właśnie jest neoprog i nie jest to na pewno muzyka łatwa, ale kiedy się w niej już zanurzymy i poczujemy wszystkimi zmysłami, z trudem się od niej uwolnić, będzie się do niej wracać raz po raz, by na nowo przeżywać te same historie, by na nowo oczyszczać swoje ciało i myśli, by na nowo odkrywać nieznane i być może znaleźć gdzieś swoje miejsce…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz