wtorek, 1 lutego 2011

Swobodni jeźdzcy - część I

Swobodni jeźdźcy:
- od southern rocka do stoner metalu (część I)

Creedence Clearwater Revival i The Doors – od nich zaczęły się muzyczne podróże po dzikiej Ameryce. Ameryce motocyklowych gangów i bezdroży, przy których wysychają rzeki lub nie ma ich wcale, a spękane i pożółkłe od słońca czaszki bawołów i koni spoglądają groźnie na przejeżdżających obok na swoich cudownych jednośladowych maszynach lub w lśniących muscle cars… Narodził się jeden z najprężniej rozwijających się gatunków muzyki rockowej…
                W latach 60 na gruncie bluesa wyrósł nowy gatunek, który szybko obrósł legendą Ameryki i pokrył brudem opiewanych w pieśniach pustkowi. Southern rock – czyli rock południa. Na początku byli klasyczni już Creedensi…, czyli Creedence Clearwater Revival, dowodzeni przez gitarzystę i wokalistę Johna Fogerty’ego. Obok nich Jim Morrisom z The Doors i jednym z najwybitniejszych kawałków grupy – legendarnym „Riders of the Storm”.
W latach 70 southern rock wchłonął stylistykę hard rocka, a wszystko za sprawą rock’n’rollowych AC/DC i Motörhead. Tak powstał Lynyrd Skynyrd. Gdzieś momentami obok nich przemykały motywy southern rockowe w twórczości Led Zeppelin. Gdzieś wtedy przemknął niezauważony Lincoln Street Exit i równie zapomniane Yesterdays Children, jak również fantastyczne Three Man Army. Wszystkie zespoły grały podobnie… takiego bluesa z naleciałościami. A gdy w połowie lat 70 pojawił się Black Sabbath… styl przybrał właściwie pełną i wykrystalizowaną wersję: ostre, melodyjne riffy na zazwyczaj nisko strojonych gitarach, perkusyjne pasaże i rozbudowane solówki, zazwyczaj dość krótkie utwory, rzadko przekraczające czas czterech minut. I oczywiście wokal – z obowiązkową chrypką, dość wysoki, ale jednocześnie niski, wyciągany do góry i melancholijnie zawijany niczym luesem, wyciągany do góry i melancholijnie zawijany niczym rozbudowane solówki, zazwyczaj dość k zawodzenie pijanego albo łkającego wędrowca… Wówczas na tego typu granie zaczęto mówić hard’n’heavy albo stoner rock. Stąd też pewnie wielokrotnie przywoływane w nazwach zespołów słowo „black”…
                W ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu lat można zaobserwować renesans takiego grania, które przefiltrowane przez heavy, a nawet death metal przybrało formę stylistyczną określana jako stoner metal np. Corrosion of Conformity.
                A oto opowieść o kilku formacjach z różnych zakątków świata, które najpełniej reprezentują tradycyjnie pojmowany southern rock w dzisiejszych czasach, naturalnie przefiltrowany przez wszystkie dotychczasowe naleciałości i najnowsze trendy ciężkiego grania, a zaczniemy… od jakżeby inaczej: Stanów Zjednoczonych…

 jednym słowem blues.
lbo łkającego wędrowca...1. Stany Zjednoczone
1.1 Black Stone Cherry

                Grupa powstała czwartego lipca 2001 roku w Edmonton w stanie Kentucky z inicjatywy Chrisa Robertsona i jego przyjaciela Johna Freda Younga. Jako, że ojciec tego drugiego, Dick Young to znany w Stanach gitarzysta rytmiczny zespołu The Kentucky Headhunters, młoda grupa szybko podpisała kontrakt z Roadrunner Records i nagrała w 2006 roku swój pierwszy krążek zatytułowany po prostu „Black Stone Cherry”, którą promował singiel „Rain Wizard”. 31 października 2007 roku grupa zagrała koncert w londyńskiej Astorii, który został zarejestrowany i wydany za pośrednictwem Roadrunner Records. Następnie dołączyli jako support do takich grup jak Def Lepard i Whitesnake. 19 sierpnia 2008 roku grupa wydała swoją drugą płytę studyjną „Folklore and Superstition” , którego promocją zajęły się cztery kolejne single: „Blind Man”, „Please comin’”, „Things My Father Said” oraz „Soul Creek”.
Aktualnie zespół pracuje nad trzecią płytą (!), której premiera jest planowana na kwiecień albo maj tego roku. W skład zespołu wchodzą: Chris Robertson na gitarze i wokalach, Ben Wells na gitarze i wokalach, Jon Lawhon na gitarze basowej i wokalach oraz John Fred Young na perkusji, instrumentach perkusyjnych, wokalach i instrumentach klawiszowych.
                Krytycy muzyczni często podkreślają, że w muzyce BSC słychać wpływy Lynyrd Skynyrd, AC/DC oraz Led Zeppelin (!). Do tego ostatniego zwłaszcza w tonacji i konstrukcji kompozycyjnej utworów. Zespół jednak wypracował swój własny, unikatowy i niezwykle charakterystyczny styl. Co ciekawe BSC występował też z Black Label Society oraz… AC/DC, przy czym Bogowie zagrali jako support przed BSC (!). W czasie zarejestrowanego i wydanego koncertu „Live in Astoria” zespół zagrał cover „Hoochie Coochie Man” Muddy’ego Watersa oraz kilka  utworów Jimiego Hendrixa. W tekstach utworów snują opowieści z mocnym przekazem emocjonalnym i psychologicznym: w „Lonely Train” jest to historia dramatu rodzinnego, gdy jeden z jej członków idzie na wojnę, „Rain Wizard” to klechda o tajemniczym wędrowcu, który sprowadza deszcz w czasie suszy, „Backwoods Gold” jest z kolei legendą o człowieku, który złapał światło księżyca i schował je gdzieś w granicach Edmonton…
                Trzeba przyznać, że jest to mieszanka naprawdę wybuchowa, niezwykle świeża i mocno dająca po głowie… i tak jest w istocie. Właściwie nie pozostaje mi nic innego jak polecić, zarówno płyty studyjne, jak i koncertówkę grupy. A od siebie dodam, że już z niecierpliwością wypatruję najnowszego wydawnictwa BSC, dosłownie ślinię się na samą myśl o tej płycie…

1.2 Black Water Rising

Zespół powstał stosunkowo niedawno, bo jakieś dwa czy trzy lata temu z inicjatywy producenta, tekściarza i wokalisty Roba Traynora, który po opuszczeniu macierzystej formacji Dust to Dust przeniósł się do nowojorskiego Brooklynu, gdzie próbował stworzyć nowy zespół, by ostatecznie stworzyć Black Water Rising. Zespół mocno zakorzeniony w tradycji ciemnego hard rocka, o wściekłych, drapieżnych riffach, potężnej „chodzącej” perkusji, charczących (a nawet growlowanych) melodyjnych wokalach i tekstach opowiadających przeważnie o sprawach polityczno-socjalnych, mrocznych zakamarkach duszy i skrywających dzisiejszy świat ciemnościach. Uzbrojony w następujących muzyków: Mike’a Meselsohna na perkusji, Johnny’ego Fatturuso na gitarze i Oddie’go McLaughina (!) na basie, nagrał w 2010 roku świetną i dosłownie miażdżącą płytę, zatytułowaną po prostu „Black Water Rising”. Są jak rozpędzony rozwścieczony bawół, który taranuje na swojej drodze wszystko, nie zważając ani na pogodę, ani na zmianę świateł…
                Za każdym razem kiedy słucham tej płyty i przestaje grać, mam ochotę włączyć ją od nowa, i jeszcze raz, i jeszcze raz… bez końca… Wystarczy zapiąć pasy i przycisnąć odpowiedni przycisk – satysfakcjonująca jazda gwarantowana… i pozostaje tylko czekać na kolejne wydawnictwo grupy…
               
                Tymczasem my przenosimy się do gorącej (tak, tak) Norwegii…

2. Norwegia – Långfínger

                Niewiele wiadomo o tym zespole, sami muzycy, a jest ich trzech, niechętnie wypowiadają się o swojej twórczości i historii. Pochodzą z miasta Göteborg z okolic regionu Välj… a ich muzyka to bardzo ciekawa i wyjątkowa sprawa…
W roku 2010 wydali własnym sumptem znakomitą debiutancką „Skygrounds”, którą będę musiał po krótce opisać, aby przybliżyć ten znakomity tercet, w skład którego wchodzi gitarzysta i wokalista (jedna osoba), basista/basistka (?) (druga) oraz perkusista (trzecia). To, że to tylko trzech muzyków słychać, bo nagranie jest surowe i bardzo klimatyczne, pulsujące, żywe i… dosłownie ma się wrażenie, że muzycy stoją i grają tuż obok.
                Płytę otwiera „Herbs in my garden” – perkusyjny wstęp, motyw na basie, a potem uderzenie gitary i płyniemy… skojarzenia:  lata 70, lata 70 i jeszcze raz lata 70… Led Zeppelin, Lincoln Street Exit, ewentualnie współczesny Dead Weather…, tylko bez rozbuchanego ego Jacka White’a… (to nie jest wrzuta, bardzo lubię jego genialną muzykę i jego wielkie autystyczne ego). Drugi jest utwór tytułowy: melodyjny i skoczny… z klawiszami i wysuniętym na pierwszy plan basem (właściwie to we wszystkich utworach bas jest doskonale słyszalny i mający istotną rolę dla kompozycji). Trzeci jest „Restart the groove” : znów perkusja na wejście i melodyjny motyw gitary, który po chwili dosłownie wwierca się w głowę jak rylec wiertarki. Czwórka: „Eclectic Boogieland” – AC/DC nagrane w bardziej soczysty i jeszcze szybszy sposób? Duch Zeppelinów? Tak właśnie brzmi ten utwór… Słuchamy dalej: piątka to „Ultra” – intro perkusyjne, którego nie powstydziłby się „Bonzo” Bonham, spowolnione wejście gitary i na refren mocne przyśpieszenie, a na końcówce perkusyjne solo godne wspomnianego już Bonza… majstersztyk. Szósteczka to „Fantasy Ridge” – melodyjny, dość szybki utwór przywodzący na myśl Zeppelinów, Creedence Clearwater Revival i Jimiego Hendrixa (!).  
Następnie mamy „Slightly to the west” – utrzymany w wolnych tempach, melodyjny i ani na chwilę nie zdejmującego nogi z gazu naszego Forda Mustanga, nawet gdy na chwilę utwór zwalnia jakby zatrzymany stopklatką, by za chwile jak pocisk wystrzelić w dalszą drogę…
Łosiem… „Iller” – znów wibrująca gitara i owiewające włosy tempo, punkowy i AC/DC-owy szlif oraz solówka jak wycięta z Dire Straits…Dziewiątka „A subtle life (as it is)” to hołd dla Zeppelinowych bluesów z czwartej płyty (tej ze znaczkami zamiast tytułu) w stylu bottleneck… i ta stopa… magiczne przywołanie Bonhama…
Na koniec mamy, najdłuższy na płycie, bo prawie dziewięciominutowy „Ragnar”. Na początku szybki, pędzący i przywołujący ewidentnie Zeppelinów i Creedensów, a na koniec melancholijnie wyciszony i unoszący się w przestrzeni jakby wyjęty gdzieś z Dire Straits, Pink Floyd, a zwłaszcza… The Doors…
                Jest to płyta niezwykła, nagrana niesamowicie czarująco, kipiąca energią i  smaczkami, które za każdym kolejnym puszczeniem cieszą tak samo, a nawet bardziej, bo za każdym razem się tę płytę przeżywa tak samo mocno. Obok fantastycznych umiejętności muzyków, należy też odznaczyć naprawdę dobry wokal: szorstki lub wysoki, w odpowiednich momentach zadziorny, a w innych melancholijny i pełen smutku.
To wręcz idealna płyta na podróż samochodem, zwłaszcza z dużą prędkością i po bezdrożach, zwłaszcza jeśli tym samochodem jest Ford Mustang lub Dodge Camaro, albo inny muscle car z lat 70…

Tymczasem przenosimy się na południe. Tym razem do chłodnych (tak, tak) Włoch…
                                                                                                                                                             cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz