
Po wydaniu "Train of Thought", który wyszedł w ekspresowym tempie po podwójnym "Six Degres Of Inner Turbulence" panowie z Dream Theater nie kazali długo czekać na swój kolejny album, bo "Octavarium" pojawił się równie szybko, bo już w dwa lata od poprzednika. Obchodzący w tym roku swoje piętnastolecie "Octavarium" to jeden z tych krążków, który przez jednych jest umieszczany w ścisłej czołówce najlepszych krążków formacji, a przez innych za ten, który wskazywał już wypalenie formuły tego zespołu i za pierwszą oznakę tego słabszego okresu, ostatecznie przypieczętowanego odejściem Mike'a Portnoya i okresem następującym po nim. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby wywnioskować, że należę do tej grupy osób uważającej, że "Octavarium" to album niemal doskonały, choć mimo ogromnego sentymentu, nie należącego do moich ulubionych. W tych "LUminiscencjach" przyjrzymy się właśnie ósmemu albumowi Dreamów i spróbujemy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak dziś, po piętnastu latach od premiery wypada ten wielopłaszczyznowy metakoncept...