poniedziałek, 8 czerwca 2020

LUminiscencje: Dream Theater - Octavarium (2005)


Po wydaniu "Train of Thought", który wyszedł w ekspresowym tempie po podwójnym "Six Degres Of Inner Turbulence" panowie z Dream Theater nie kazali długo czekać na swój kolejny album, bo "Octavarium" pojawił się równie szybko, bo już w dwa lata od poprzednika. Obchodzący w tym roku swoje piętnastolecie "Octavarium" to jeden z tych krążków, który przez jednych jest umieszczany w ścisłej czołówce najlepszych krążków formacji, a przez innych za ten, który wskazywał już wypalenie formuły tego zespołu i za pierwszą oznakę tego słabszego okresu, ostatecznie przypieczętowanego odejściem Mike'a Portnoya i okresem następującym po nim. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby wywnioskować, że należę do tej grupy osób uważającej, że "Octavarium" to album niemal doskonały, choć mimo ogromnego sentymentu, nie należącego do moich ulubionych. W tych "LUminiscencjach" przyjrzymy się właśnie ósmemu albumowi Dreamów i spróbujemy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak dziś, po piętnastu latach od premiery wypada ten wielopłaszczyznowy  metakoncept... 

Po ukończeniu trasy po Ameryce Północnej, w ramach której wspierali legendarną grupę Yes, jedną z najważniejszych grup progresywnych lat 70tych, a także jedną z najważniejszych inspiracji Dream Theater, panowie zrobili sobie dwumiesięczną przerwę. Prace na "Octavarium" zaczęły się w listopadzie 2004 roku w The Hit Factory w Nowym Jorku, studiu nagraniowym w którym swoje płyty tworzyli Michael Jackson, Madonna, Stevie Wonder i John Lennon, a które wkrótce potem - 1 lipca 2005 roku - zostało zamknięte. Dream Theater był ostatnim zespołem, który  nagrywał w tym miejscu.

Po napisaniu albumu koncepcyjnego "Metropolis Pt. 2: Scenes from a Memory" i podwójnego albumu "Six Degrees of Inner Turbulence" oraz skoncentrowanego wokół heavy metalu "Train of Thought" zespół postanowił stworzyć tak zwany „klasyczny album Dream Theater”. Na "Octavarium" zespół chciał sprawić, by muzyka była mniej złożona, bardziej wynikająca z korzeni i różnych wpływów zespołu, zawierająca utwory, które klawiszowiec Jordan Rudess okreslił jako "szybsze do docenienia". Powszechnie jednak uważa się, że dwudziestoczerominutowa suita tytułowa wieńcząca płytę przeczy tej tezie. Gitarzysta John Petrucci zauważał z kolei, że chcieli skupić się na pisaniu mocnych piosenek. Aby to osiągnąć, podczas pisania zespół miał rozebrać dźwięk do podstaw i oprzeć się wyłącznie na fortepianie, gitarach i wokalach, koncentrując się na tym samym na melodiach i strukturach utworów. Perkusista Mike Portnoy odrzucał później twierdzenia, że ​​"Octavarium" było próbą napisania bardziej komercyjnego albumu, stwierdzając, że zespół zawsze miał w sobie i tę stronę wrażliwości. Podkreślał, że Dream Theater uwielbia takie zespoły jak U2 czy Coldplay oraz krótsze formy, których w czasach "STOID" czy "TOT" nie pisali od dłuższego czasu. Twierdził też, że lepiej pisze się dłuższe numery aniżeli krótsze, które mogłyby być radiowym hitem, ponieważ wytwórnia i tak kazałaby zrobić z tego coś gównianego.

Istotnym elementem prac nad "Octavarium" było też dołączenie pełnej orkiestry, która nagrała partie do kilku utworów. Wcześniej, bo na "STOID" w uwerturze tytułowej suity partie orkiestry zostały rozpisane za pomocą klawiszy Rudessa. Tym razem jednak na potrzeby utworów "The Answer Lies Within", "Sacrificed Sons" oraz "Octavarium" zaprosozno orkiestrę pod batutą Jamshieda Sharifiego, któy studiował w Berklee w tym samym czasie co Portnoy, Petrucci i Myung. Później Sharifi poprowadził także Octavarium Orchestra na koncercie wieńczącym "Octavarium Tour", który odbył się 1 kwietnia 2006 roku, a który został później wydany jako "Score". W tym samym czasie Dream Theater kontynuowało także tradycję specjalnych wykonań pełnych płyt innych artystów - wykonano bowiem "The Dark Side Of The Moon" Pink Floyd oraz "Made In Japan" Deep Purple.*

Mimo, że w założeniu grupy ósmy album miał być przystępniejszy i bardziej piosenkowy oraz odchodzić od formuły koncept albumu nie obyło się od wielopłaszczyznowych nawiązań, które sprawiają, że "Octavarium" można określić jako metakoncept. Nie ma on spójnej struktury, ani konkretnej historii, ale ma rozrzucone tropy po całym dziele, które razem tworzą coś na kształt pajęczej sieci. W artykule "Pogrążyć się w nieskończoność"** opublikowanym w jednym z zeszłorocznych numerów magazynu Lizard Radosław Marcinkiewicz drobiazgowo opisuje całą tę sieć powiązań, cytatów i mrugnięć, a na samym początku swojego tekstu tłumaczy co kryje się za tytułem ósmego albumu Dream Theater. Wskazuje, że podobnie jak szósty i siódmy album w dorobku Dream Theater, ósmy zawiera dokładnie osiem kompozycji. Zwraca też uwagę, na nawiązania tytułem do innych wybitnych albumów z gatunku progresywnego - czwartego krążka Gentle Giant "Octopus" czy notabene również ósmego albumu Spock's Beard "Octane", również wydanego w 2005 roku. Według popularnej opinii "Octane" miał być tytułem albumu Dream Theater, ale zmienili go, by uniknąć podobieństwa z krążkiem zaprzyjaźnionej formacji. Innym wskazaniem na tytuł jest łacińska etymologia słowa oznaczająca "ósmą część daniny" oraz nawiązanie na do "Octavarium Romanum" czyli wydanego w 1588 roku przez papieża Sykstusa V zbioru "czytań hagiograficznych dla obchodu lokalnych oktaw świętych" stanowiącym fragment "Brevarium Romanum". Co ciekawe, istnieje też koncertowa wersja ósmego albumu DT, wydana jako bootleg w prezencie dla fanów, która została zatytułowana... "Romavarium". Marcinkiewicz zauważa także, że Portnoy przypomniał, że w tamtym czasie grupa miała pięć oficjalnych wydawnictw koncertowych, co z kolei pozwoliło redaktorowi Lizarda dostrzec analogię do fortepianu, gdzie pomiędzy ośmioma białymi klawiszami znajduje się pięć czarnych. Zwraca też uwagę, że pierwszy i ostatni utwór płyty tytułami również nawiązuje do anglojęzycznej terminologii muzycznej - dźwięk podstawowy (pryma) oktawy (czyli octave) określa się mianem root. Wreszcie wyznaczają one ramy płyty i zapętlają całe dzieło. Warto też zauważyć, że sama ósemka jeśli obrócić ją o 90 stopni stanie się znakiem nieskończoności, która dla przypomnienia stanowiła element "Falling Into Infinity" - czwartego albumu Dream Theater. 

Nawiązań nie brakuje także w grafikach, będącej wynikiem współpracy Hugh Syme'a i Portnoya. O ile na okładce widać tylko cztery kule wzorowane na wahadle Newtona to po rozłożeniu książeczki widać już osiem. Sześć w środku i dwie, które lecą ku odbiciu (jedna z Majesty Logo). Pojawiają się także ponownie odniesienia do klawiatury fortepianu (wkładka ze zdjęciami muzyków i tytułami utworów na płycie), jak również do kostek domina - które interesująco tłumaczy Marcinkiewicz w swoim tekście), ośmiokątny labirynt z pająkiem przy "These Walls", bila z Majesty Logo czy ośmiornica z rybami i znakiem z Majesty Logo (jakby znów nawiązując do "Octopus" Gentle Giant) czy pięcioramienna gwiazda wpisana w oktagon, zarówno na krążku czy przy tekście utworu tytułowego. O kolejnych czy samych tropach ukrytych w poszczególnych numerach czy cytatach, można by mówić jeszcze więcej, ale w tym wypadku odsyłam już bezpośrednio do artykułu Marcinkiewicza, który wykonał kawał roboty nie tylko interpretacyjnej, ale i zbierającej te nawiązania i rozkłady dźwiękowe w naprawdę świetnym artykule.

Spróbujmy więc przyjrzeć się zawartości muzycznej "Octavarium". Zaczynamy od znakomitego "Root of all evil" rozpoczynającym się dokładnie tym samym dźwiękiem, którym kończył się "In the name of God" z "Train of Thought" i będącym zarazem szóstą oraz siódmą częścią "12 Steps AA Suite" (kolejno "Remedy" oraz "Remove"). Klawiszowy akord, elektroniczny szum i gitarowo-perkusyjny rozpędzający się wjazd to kwintesencja Dreamów tamtego czasu. Motoryczny riff Petrucciego i szybka perkusja Portnoya nadal wbijają w fotel, Rudess delikatnie okrasza klawiszowym tłem (bodaj najbardziej Moore'owo ze wszystkich płyt z Dream Theater), a LaBrie wówczas jeszcze nie podbijany nadmiernie śpiewa czystym, ale dość ostrym głosem. Następujący po nim balladowy "The Answer Lies Within" zaczyna się lirycznym i smutnym klawiszem Rudessa i również przesyconym smutkiem wokalem LaBriego, stopniowo jednak utwór rozwija się, wspaniale łącząc ze sobą orkiestrę i nawiązania do tradycji rocka progresywnego, ale także w pewnym stopniu do spokojniejszych fragmentów "Metropolis Pt. 2: Scenes From a Memory". Zaraz po nim "These Walls" z mocnym riffem Petrucciego na dzień dobry, po nim następuje odrobina wytchnienia i ponownie delikatniejszych, balladowych zagrywek, które w moim przekonaniu wypadają znacznie lepiej niż w poprzednim utworze, budując napięcie i tajemnicę wokół tytułowych ścian ośmiokątnego labiryntu. Nie należy jednakże ten utwór, podobnie jak poprzednik, do moich faworytów. 


Lepszym utworem od tych dwóch jest dość zróżnicowany, choć też opierający się na balladowych założeniach "I Walk Beside You" nawiązującym brzmieniem do U2 czy Coldplay - zwłaszcza wokalnie LaBrie niemal naśladuje tutaj Bona. Mimo to, choć uważam ten kawałek za dobry, nie przepadam zanim. Jedną z perełek ósmego albumu Dreamów jest świetny, rozpędzony "Panic Attack" przywodzący na myśl to, co znalazło się na "TOT", ale zdecydowanie bardziej zakorzeniony w metalowych tradycjach dwóch pierwszych albumach z Rudessem przy klawiszach. Mocny riff świetnie współgra z klawiszowymi harmoniami, LaBrie zgrabnie nawiązuje do popowych rozwiązań w rodzaju tych znanych z Muse, a pojedynek na solówki to po prostu czysta perfekcja. Niestety po nim następuje kolejny koszmarek w postaci "Never Enough", który jak głosi legenda został napisany przez Portnoya w wyniku frustracji na fanów narzekających, że Dreamy nie grają tak jak kiedyś, albo nie grają na żywo "Pull Me Under", a on sam wypruwa z siebie flaki, bo nie spędza dość czasu z rodziną. Choć pod względem muzycznym i tempa, ponownie o wyraźnie metalowym brzmieniu nawiązującym do "TOT", ale jednocześnie mocno przefiltrowanym przez stylistykę Muse (zwłąszcza jeśli wziąć pod uwagę główny riff jak wyjęty z "Stockholm Syndrome") czy nawet Radiohead,  to pod względem lirycznym wypadającym po prostu słabo. Lubię go za brzmienie, ale nienawidzę jednocześnie za LaBriego, który w nim po prostu wyje w nie najlepszym stylu (a i tak znacznie lepszym niż jego obecne możliwości).

Zbliżając się do końca płyty czekają na nas dwie duże kompozycje. Najpierw ponad dziesięciominutowy "Sacrificed Sons" o terroryzmie i luźno nawiązując do sytuacji po 11 września 2001 roku, a muzycznie pozostający jedną z największych perełek tak na "Octavarium", jak i w całej dyskografii Dreamów. Podobna struktura i gęsty klimat, nawet poprzez powtórzenia brzmienia, jak ta znana z "In the name of God" z "TOT" al skrzyżowany z takim "Peruvian Skies" z "Falling Into Infinity", rozwijający się przewrotnie smutny i pełny gniewu motyw z genialnym instrumentalnym rozbudowaniem w części środkowej, w której zostajemy praktycznie już do samego końca. Opus magnum ósmego albumu to oczywiście tytułowa suita, w której od nawiązań może zaboleć głowa. Jednym z nich jest oczywiście początkowy popis Rudessa, który bawi się "Shine On You Crazy Diamonds" Pink Floyd czy rozwiązaniami, których nie powstydziłoby się Tangerine Dream. Wyłaniająca się z ciszy część pierwsza, czyli "Someone like him" przywodzić ma jednak także na myśl początkowe fragmenty "A Change of Seasons", co z kolei sugeruje, że Dream Theater zatoczyło w pewnym sensie pełne koło. Płynne przejście do gitarowo - jakby fletowej lirycznej, wietrznej partii około czwartej minuty i zaczyna się właściwy utwór ze spokojnym wokalem LaBriego. Końcowe narastanie i przechodzimy do części drugiej "Medicate (Awakening)" o balladowym, ale dość niepokojącym charakterze także pod względem lirycznym (pacjent zostaje poinformowany, że obudził się po 30 latach śpiączki, by następnie znów zapaść w letarg). Wracając do punktu wyjścia i ponownie zataczając pełne koło narasta instrumentalną partią (fantastyczny Rudess) do części trzeciej zatytułowanej "Full Circle" w której roi się od nawiązań do progresywnych zespołów i inspiracji Dreamów. To także płynne przejście do finałowych partii suity oraz do kaskady, która swoją kulminację osiągnie w genialnej części czwartej noszącej podtytuł "Intervals", która nadal robi fenomenalne wrażenie. Część piąta, która kończy suitę, nosząca tytuł "Razor's Edge" o wolniejszym tempie i z wyraźną rolą orkiestry wyraźnie przypomina swoją strukturą wahadło z okładki, a także na koniec znów przupomina o tym, że wszystko kończy się tam gdzie się zaczyna przywołując ponownie pierwszy dźwięk płyty. Perfekcja.

"Octavarium" po latach może wydawać się nieco przerysowany, a nawet przekombinowany - metakoncept i liczne nawiązania do inspiracji nadal wydają mi się nieuchwytne na tyle, jak oczekiwaliby zapewne od słuchaczy muzycy Dream Theater - a niektóre utwory zbyt wyraźnie osadzone w popowej atmosferze czy nawet za bardzo odnoszące się do alternatywnych rozwiązań U2 czy Muse mogą nawet denerwować bardziej niż za pierwszym razem i bardziej niż miało to miejsce na "Falling Into Infinity" to nie da się ukryć, że nadal jest to album bardzo angażujący i fascynujący. Z jednej strony panowie żonglują mrugnięciami do klasyki, z drugiej bawią się wypracowaną przez siebie własną stylistyką nawiązując zarówno do początków kariery, jak i do ostatnich (wówczas) cięższych albumów, jakby podsumowując tym samym nie tylko swoją dotychczasową karierę, ale także całą historię muzyki progresywnej. To album z jednej strony bardzo kompleksowy i klasyczny, śmiertelnie wręcz poważny, ale z drugiej istotnie pokazujący, że Dream Theater powoli zaczynało stawać się grupą z pewną wypracowaną formułą, w której już nie było miejsca na innowacje, nawet jeśli wciąż potrafiły one porywać. "Octavarium" w moim przekonaniu to także krążek, na którym zaczęły się przejawiać oznaki kryzysu, które osiągnęły punkt krytyczny zaledwie cztery lata i dwa albumy później, a w rezultacie doprowadziły do rozłamu i całkowicie nowego rozdziału z Manginim. Mimo to nadal lubię do niego wracać i chociaż próbować odkryć - zwłaszcza bez pomocy analiz - kolejne ukryte elementy i odniesienia, których na ósemce chyba nigdy nie zabraknie.



* Do obu wspomnianych płyt, wydanych w ramach serii bootlegów, wrócimy innym razem.
** Lizard nr 32/2019 

 Tekst powstał w ramach współpracy z fanklubem Dream Theater Polska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz