środa, 8 kwietnia 2020

Lion Shepherd - Once The Dust Is Settled/Dance of the Clairvoyant (2020)


W rok po premierze znakomitej płyty "III" Lion Shepherd postanowił wydać epkę zawierającą cztery premierowe kompozycje pochodzące z tej samej sesji nagraniowej, ale które nie znalazły się na pełnometrażowej płycie. Dodatkowo dorzucono do niego dwa utwory koncertowe z numerami z "III" właśnie, co jednocześnie jako całość, okazało się bardzo miłym prezentem niespodzianką dla fanów, zwłaszcza w trudnym czasie dla nas wszystkich. A żeby było jeszcze ciekawiej, niedawno ogłosili też specjalnie wydanie debiutanckiego albumu "Hiraeth" z nagraniami spin-offu Lion Shepherd, czyli projektu Lion Shepherd Orient Ensemble. Z kolei zaledwie kilka dni temu, udostępnili też świeżutki cover jednego z najnowszych utworów grupy Pearl Jam, który znaleźć można na albumie "Gigaton"*, a który nagrali podczas specjalnej sesji na prośbę inicjatywy Digster Spotlight**. My tym razem zajmiemy się epką oraz wspomnianym coverem. Co dobrego przygotował Lion Shepherd?

1. Utwory studyjne

Wyłaniającemu się z ciszy, trochę jakby był nakręcany ze starego kurantowego zegara albo jakiejś pozytywki, a następnie lekkiemu gitarowemu, znakomitemu otwieraczowi "Killing Calm" najbliżej do "III". Utwór gęstnieje do nieco ostrzejszych brzmień w charakterystyczny Lion Shepherdowy sposób, ale nie przyspiesza. Sporo tutaj także pomysłowych perkusyjnych warstw Macieja Gołyźniaka, nie brakuje także orientalnego szlifu, zawsze obecnego w twórczości grupy. Jest lirycznie, przejmująco i choć stanowi on przedłużenie "trójki" to dobrze się stało, że został wydany osobno. Nie, nie jest gorszy, ale wyraźnie słychać, że nie pasowałby do reszty bardzo dobrego krążka z zeszłego roku - trochę by w nim ginął, a tu wybrzmiewa przepięknie. Przyspieszają w świetnym hard rockowym, old schoolowym "Savior" bliższemu dwóm pierwszym płytom. Skoczny riff, dość szybkie tempo i oczywiście - fantastyczna, wielowarstwowa melodyka: począwszy od gitar, przez perkusję i linie wokalne dzieje się tutaj wyjątkowo sporo jak na prosty wydawać by się mogło rockowy kawałek. Przy okazji to także gratka dla fanów Blue Öyster Cult - użyto krowiego dzwonka!

W trzecim utworze, zatytułowanym "With Open Arms" zmieniają klimat i zwalniają do akustycznych, balladowych, przecudnych brzmień. Gitara, smyki i głos Haidara wybrzmiewają tutaj w niezwykle przejmujący sposób, a gdy chwilę później dołącza Michał Gołyźniak z delikatnym perkusyjnym tłem robi się jeszcze piękniej. Trochę pachnie mi tutaj Riverside, ale te skojarzenia zawsze będą gdzieś obecne przy twórczości Lion Shepherd, która ma własny styl, ale w pewien sposób łączy się z dłużej istniejącą grupą. Na koniec tej części epki, panowie wstawili równie fantastyczny bluesowy (a konkretnie swamp bluesowy, bo jest jak wyjęty z delt Luizjany) "The Sacred Band of Thebes". Znów jest ostrzej, ale wcale nie agresywnie. Jest szybciej, ale marszowo, a do tego świetnie łączy się tutaj rockową zadziorność z mrugnięciami do starych bluesów. Z drugiej strony przypomina się tutaj o tym, że to granie jak najbardziej współczesne, porywające, wielowarstwowe i przejrzyste. To też taki kawałek, który w dodatku mogło by się z powodzeniem znaleźć na ich drugim albumie "Heat" jako bonus.


2. Utwory koncertowe

W następnej części płyty umieszczono dwa koncertowe nagrania, które zrealizowano podczas zeszłorocznych tras koncertowych zespołu. Zaczynamy od fenomenalnej wersji świetnego "Uninvited" z niepokojącym wstępem rozbudowanym o partie wokalne Karoliny Skrzyńskiej, która występowała z zespołem gościnnie i rozgrzewała publiczność z własną grupą przed występami Lion Shepherd. Utwór gęstnieje stopniowo, troszkę inaczej od wersji studyjnej, wolniej i bardziej tajemniczo, a następnie przepięknie rozwija. Jakże cudna to wersja, znakomitego i bardzo przejmującego kawałka, który zachwyca tak samo, a może nawet jeszcze bardziej niż w wersji studyjnej, a móc ponownie usłyszeć go w domowym właśnie w wersji koncertowej to wspaniała sprawa. Po nim pojawia się również świetna wersja "Good Old Days", który podobnie jak "Uninvited" na albumie studyjnym wskakuje jako drugi. Tu także wszystkie instrumenty, warstwy i emocje wybrzmiewają przepięknie i lirycznie. Nie zapomina się o ostrzejszych wejściach, które wypełniają przestrzeń tego pozornie spokojnego utworu, wreszcie o świetnym rozbudowanym finale z genialnie wybijającą się na pierwszy plan lirą korbową Karoliny Skrzyńskiej. Jakże miłe to przypomnienie koncertowych wrażeń z zeszłego roku i mała namiastka tego, co w tym roku nie mogło się wydarzyć. Na koniec Haidar woła do publiczności: "Dziękujemy bardzo!" - ale tym razem to raczej wszyscy słuchacze powinni zakrzyknąć te właśnie słowa, nawet jeśli zespół w chwili obecnej tego nie usłyszy. No, może chociaż przeczyta.


3. Nieoczekiwany cover

W ramach sesji Digster Spotlight na którą Lion Shepherd został zaproszony przez Spotify, grupa nagrała najnowszy utwór grupy Pearl Jam, zatytułowany "Dance of the Clairvoyants" ze świeżutkiej płyty legendy grunge'u i rocka alternatywnego noszącej tytuł "Gigaton". Nie jestem znawcą twórczości Pearl Jam, a wręcz bez bicia się przyznam, że znam wyłącznie (i naturalnie cenię) ich pierwszy, debiutancki "Ten" z 1991 roku. Specjalistką o tej grupy bez wątpienia pozostaje nasza redaktorka Karolina Andrzejewska z bloga The Superunknown i zachęcam do sprawdzenia jej recenzji najnowszej płyty Pearl Jam. Nie sprawdziłem całego "Gigaton" i nieszczególnie mnie ciągnie, by to zrobić, ale naturalnie sprawdziłem sobie oryginał. Mało atrakcyjny kawałek, moim zdaniem, trochę mechaniczny pod względem brzmienia i przy tym trochę na siłę próbujący być nowoczesny, ma niewątpliwie dwie zalety - niezłą melodię i znakomity, szorstki wokal Eddiego Veddera. Jak poradziło sobie z nim Lion Shepherd?

Wzorcowo. Lion Shepherd nie postanowiło zwyczajnie odegrać utworu, ale zabrało się za niego tak, jak powinno się robić covery, czyli przerobiło go pod siebie, nadając mu nowe warstwy, odczytania i duszę, której oryginał w moim odczuciu nie ma. Orientalizmy, świetnie rozbudowana perkusja Gołyźniaka i ostrzejsze, mocniej ukryte w tle elektroniczne dodatki, a przy tym solidny bas i melodyjna gitara fantastycznie uliryczniły ten numer. Znakomicie radzi sobie też Haidar, który śpiewa delikatniej, bardziej jednak emocjonalnie, a razem z nim w refrenach udziela się Karolina Skrzyńska i jakże miodny jest to duet. Fantastyczna jest też tutaj tłusta gitarowa solówka, która genialnie rozkłada się na perkusyjnym bogactwie. Szkoda tylko, że kończy go wyciszenie, bo jestem pewien, że Lion Shepherd przepięknie by ten numer zakończył i wcale nie potrzebne było wyciszanie. Mimo wszystko, dla mnie bomba i nie będę ukrywał, że zdecydowanie wolę wykonanie Lion Shpeherd, a także, że na Spotify "playlistę" z epką uzupełniłem sobie o ten cover właśnie. Razem nie tylko raźniej, ale też piękniej. Mam też ogromną nadzieję, że gdy już będzie można ponownie spotkać się z Lion Shepherd na koncertach, to ten cover na stałe zagości w ich setliście, jako dodatek do ich własnych, a jak wiedzą bywalcy ich występów, nie stronią od udanych interpretacji twórczości innych na swoich koncertach.

Podsumowanie

Mam wrażenie, że w chwili obecnej Lion Shepherd znajduje się na takim etapie w którym nie musi, a po prostu chce. Nie mogąc dzielić się swoją twórczością, energią i emocjami w salach koncertowych i klubach, wreszcie spotykać z nami, postanowili się swoim dobrem dzielić poprzez muzykę. Tą już dostępną, tą która dopiero teraz trafi do większej rzeszy fanów, a także tą najnowszą i być może poszerzając grono wielbicieli o tych, którzy trafią na nich przy okazji coveru Pearl Jam. Nie zamykają się w swoich domach, nie czekają aż będą mogli znów zarobić, tylko wychodzą na przeciw i jak zawsze robią to z prawdziwą szczerością.

Ocena: Pełnia
Cztery studyjne numery z epki udowadniają z kolei, że nie jest to zespół myślący jednoznacznie, tworzący na jedno kopyto i w jednej stylistyce. Fajnie, że wydali je właśnie teraz, że nie znalazły się one na i tak intensywnej "III", bo nie pasowałyby tam. Dusiłyby się i nie wybrzmiewałyby właściwie, a tu każdy ma dla siebie czas, każdy może dać coś nowego i świeżego, nawet jeśli tu i ówdzie klamrowo spina się z wcześniejszymi wydawnictwami. A do tego każdy z osobna jest małą perełką i trochę ciężko wskazać, który jest moim ulubionym, bo wszystkie bardzo mi się podobają. Koncertowe utwory zaostrzają apetyt na większą ilość i być może kiedyś się doczekamy całego występu - choćby nawet w formie audio, który będzie można puścić sobie jeszcze raz w domowym zaciszu. Pięknej i dobrej muzyki nigdy za wiele. Co zaś się tyczy coveru, to Lion Shepherd wykonał tutaj kawał znakomitej roboty i strasznie jestem ciekaw jak to zaproszenie wyglądało, jak przebiegała sesja nagraniowa tego utworu, jak ewoluowała wizja Warszawiaków. Być może kiedyś się tego dowiemy. Traktując zaś wszystkie siedem - tak, siedem - kawałków jako całość, pozostaje mi tylko powiedzieć, że z całą pewnością będę do nich wracał i was również do tego zachęcam, bo po prostu warto.

* Nasza recenzja, autorstwa redaktorki Karoliny Andrzejewskiej do przeczytania tutaj.
** Cykl Spotify, w którym młodzi - także polscy - artyści prezentują covery większych i uznanych grup, często zagranicznych, wybierając spośród najnowszych i największych współczesnych hitów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz