Napisała: Karolina Andrzejewska (The Superunknown)
Nowy album Pearl Jam
ukazuje się w bardzo specyficznym momencie historii ludzkości. W
momencie, gdy pomimo nadchodzącej i dającej się już gdzieniegdzie
wyczuć wiosny zamykamy drzwi swoich domów i izolujemy się od
siebie nawzajem. Sytuacja, w jakiej znalazł się świat spowoduje
zapewne także to, że płyta „Gigaton” nie będzie w tym roku w
ogóle promowana koncertowo. To wszystko bardzo nietypowe i tak
naprawdę niezwykle smutne. Szczególnie, że na nowe wydawnictwo
grupy z Seattle fani czekali aż 7 lat, a wszyscy ci, którym udało
się upolować bilety na europejską odsłonę tournee zaczęli już
niecierpliwie wypatrywać jego rozpoczęcia.
Moje obawy związane z
pojawieniem się płyty „Gigaton” były spore, jej poprzednik nie
powalił mnie bowiem na kolana, choć, obiektywnie rzecz ujmując,
był solidnym, rockowym materiałem. W osłupienie wprawiło mnie
więc brzmienie pierwszego singla promującego „Gigaton” –
mocno odstającego od reszty dorobku grupy utworu „Dance of the
Clairvoyants”. Moje wrażenia w tym przypadku były jednak jak
najbardziej pozytywne, bo było to coś zaskakującego, świeżego,
niestandardowego. Co ciekawe, nastawieni swego czasu sceptycznie do
kwestii kręcenia teledysków Eddie Vedder i jego koledzy tym razem,
do pierwszej odsłony swego nowego wydawnictwa stworzyli aż trzy
różne wersje videoclipu.
Po pojawieniu się „Tańca
Jasnowidzów” grzecznie czekałam na ciąg dalszy, który, jak się
okazało nastąpił dość szybko i przyniósł klasykę w postaci
kompozycji „Superblood Wolfmoon”. To było już typowe
pearljamowe brzmienie, jakie fani grupy znają przynajmniej z
ostatnich trzech płyt zespołu. Energetyczne, gitarowe granie, w
którym łatwo doszukać się wpływów twórczości największych
tuzów rocka. Na trzeci teaser wybrano
„Quick Escape”, o równie charakterystycznym dla grupy klimacie
(i dość niefortunnym falsecie Eddiego Veddera w refrenie). Trzy
wymienione single składały się tak naprawdę dopiero na początek
albumu, który w miarę rozkręcania się jakby traci swą
zadziorność na rzecz większego wyciszenia. Nie wiem czy był to
zabieg celowy – pewnie tak, ale z pewnością nieprzewidywalny. Dla
mnie natomiast dający wrażenie przestrzenności, pewnej głębi.
Tak bardzo mi teraz potrzebnych.
W dniu premiery płyty, oraz w ciągu kilku następujących po niej dni Internet wręcz płonął od mnogości pojawiających się na łamach różnych stron, forów i grup recenzji albumu. Zadziwiająco rozmijających się z opiniami krytyków muzycznych, którzy odtrąbili wielki powrót legendy.
W dniu premiery płyty, oraz w ciągu kilku następujących po niej dni Internet wręcz płonął od mnogości pojawiających się na łamach różnych stron, forów i grup recenzji albumu. Zadziwiająco rozmijających się z opiniami krytyków muzycznych, którzy odtrąbili wielki powrót legendy.
Kocham Pearl Jam miłością
czystą, bezwarunkową i wieloletnią. Dość powiedzieć, że z
okazji moich mocno okrągłych urodzin umieściłam dozgonnie na swym
nadgarstku tytuł jednego z utworów grupy. Grupy, która - nie
zawaham się użyć tego patetycznego stwierdzenia - zmieniła moje
życie, której muzyka stała się ścieżką dźwiękową wielu
ważnych i przełomowych momentów mojego istnienia. Nie potrafiłabym
zatem odżegnać od czci i wiary żadnego z jej dokonań. Ale, umówmy
się, nie ma też ku temu powodów. Nowa płyta nie stanowi co prawda
przełomu w twórczości Pearl Jam, nie jest skokiem w muzycznie
dziewicze rejony, ani żadną rewolucją. Mam jednak wrażenie, że
nie taką wyznaczono jej rolę. To pewna konwencja, której Eddie,
Mike, Stone, Jeff i Matt pozostają wierni od lat. Stosując, co
prawda, pewne nowe zabiegi stylistyczne, czy nawet uprawiając flirt
z elektroniką, ale nie udając młodzieniaszków, którymi po prostu
już nie są.
Najjaśniejszymi punktami
albumu są dla mnie z pewnością singlowy „Dance of the
Clairvoyants” z doskonałą rozbudowaną i warstwową końcówką,
„Alright”, z fajnie pulsującym elektronicznym motywem wiodącym
i tekstem Jeffa Amenta oraz „Comes Than Goes” – piękna i
klasyczna pearljamowa ballada, o której mówi się, że dotyczy
postaci Chrisa Cornella. Nie wiem dlaczego psy wiesza się na „Buckle
Up”, którego autorem jest w stu procentach Stone Gossard. Utwór
ma fajny feeling, jest kolejnym zaskoczeniem i zastrzykiem pozytywnej
energii. Podobno „Seven O’clock” też nie robi specjalnego
wrażenia. Proszę absolutnie nie sugerować się takimi opiniami.
Według mnie najbardziej
niewyraziście brzmią, i najmniej zapisują się w mojej pamięci
kawałki „Retrograde” oraz „Never Destination”. Co nie
znaczy, że są to utwory złe. Raczej maksymalnie przewidywalne,
dobre jako podkład muzyczny spotkania towarzyskiego, ale nie z
gatunku tych, które wyrywają słuchacza z butów.
Na albumie „Gigaton”
wyjątkowo brzmią za to bębny (Matt „Fuckin’” Cameron po raz
kolejny udowadnia, że w pełni zasługuje na swój przydomek), fajną
sprawą są pojawiające się dość często motywy klawiszowe oraz
ewidentne nawiązania do poprzednich, jak również tych starszych
albumów („Take the Long Way” pozostaje w klimacie ostatnich
płyt, ale pobrzmiewają w nim wyraźnie echa „Vitalogy”). To
wszystko sprawia, że dostajemy materiał wiarygodny, nie tworzony
pod publikę (czy ktoś mógłby o to podejrzewać akurat ten
zespół?), nie obliczony na opanowanie list przebojów. Może
dlatego, że Pearl Jam nie musi już niczym i niczego udowadniać.
Zresztą to nigdy nie był zespół kierujący się przy podejmowaniu
decyzji jakimiś zewnętrznymi naciskami. Czego najlepszym dowodem
była wolta, jaką Eddie i spółka wykonali w roku 1996 wydając
album „No Code”.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Cieszy mnie to, że w
czasach wszechobecnego auto-tune, sztucznie wygenerowanego brzmienia
czy przebojów stworzonych pod dyktando wszelakich algorytmów
pojawia się płyta zakorzeniona w oldschoolowym sposobie tworzenia
muzyki, płyta klimatyczna. Typowo rockowa, skręcająca mocno w
stronę stylu Bruce’a Springsteena i będąca naturalną
kontynuacją efektów uzyskanych na poprzednich wydawnictwach grupy.
Dla mnie „Gigaton” jest, paradoksalnie, czymś odświeżającym,
a także czymś, co w tych trudnych dla wszystkich czasach stanowi
pewien łącznik z przeszłością, do której chyba wszyscy po
trosze tęsknimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz