poniedziałek, 2 marca 2020

W NiewieLU słowach: Niezdżone (4): Lèche Moi, Deathcrush


Zeszłoroczna kupka wstydu z Creative Eclipse PR wreszcie się zmniejszyła niemal do zera. Niemal, bo niedługo będzie osobny o pewnej grupie z Węgier we wiadomym dziale oraz ponownie spotkamy się z twórczością Pray For Sound. Tymczasem zbiorczo będzie jeszcze o dwóch i można się zabierać za już rosnącą kupkę z tego roku. Tym razem odwiedzimy starych znajomych z Lèche Moi oraz poznamy nowych z grupy Deathcrush. Co znalazło się na ich najnowszych wydawnictwach?

1.  Lèche Moi - A6

Pamiętacie duet z Francji składający się z długowłosej blondynki o aksamitnym głosie i łysego gościa z głębokim głosem? Tak, pisaliśmy już o nich i po raz drugi tak samo opisują samych siebie. Romantyzm, wściekłość i seks - dużo seksu w bardzo wyuzdanych, chyba wszystkich możliwych pozycjach. Także tych muzycznych. Tak czy owak, podobnie jak poprzednim razem z notatki prasowej nie dowiecie się nic ponad to, co zawarto poprzednim razem. Jak się sprawy mają dźwiękowo na pełnometrażowym krążku?

Czy będziecie zaskoczeni jeśli powiem, że znacznie ciekawiej i bardziej intrygująco niż dwa lata temu? Może to ja się zmieniłem, dojrzałem do pewnych brzmień i form, ale muszę przyznać, że to, co się tutaj wyrabia jest naprawdę wciągające. Jak sami o sobie piszą są duetem post punkowym, który miesza też w swojej twórczości elektronikę i tym razem to naprawdę słychać. Ostre, surowe i istotnie punkowe, a nawet alternatywne dźwięki gitar mieszają się tutaj z dopełniającą surowego brzmienia elektroniki jak choćby w świetnym lekko bluesującym otwieraczu "Cold Night" przywołującym na myśl Tito & Tarantula i film "Od zmierzchu do świtu". Kolejny, równie udany, zatytułowany "Burned" kontynuuje tę mieszankę zbliżając się nawet nieco do dwóch ostatnich płyt Marylina Masona z tą różnicą, że jest jeszcze bardziej abstrakcyjnie, groteskowo i teatralnie, a przy tym cudownie duszno, ciężko i doomowo. Z kolei taki piąty utwór "A Monkey On My Back" jako żywo przywodzi na myśl przeróbkę "Birdland" Weather Report, choć wcale nie jest coverem tegoż skrzyżowanym z Leonardem Cohenem.
Ocena: Pierwsza Kwadra

Utworów na albumie jest jedenaście i zamykają się one w czasie równych pięćdziesięciu minut. "A6" jest zróżnicowane, mroczne i niepokojące. Skojarzenia są subtelne, a szepty, krzyki (a nawet jęknięcia) są idealnie wpisane w dźwięki wyrwane z jakiegoś przedziwnego teatru rodem z "Rocky Horror Picture Show". Dla niektórych może być zbyt dziwnie, albo nawet za monotonnie, ale muszę przyznać, że o ile epkę opisywałem z prawdziwym zażenowaniem, to przy tej płycie bawiłem się naprawdę świetnie i być może czasem będę do niej wracał. Rewolucje i ewolucje są wszakże możliwe, nawet w muzyce podszytej dużą ilością seksu i prawdziwą radochą z tworzenia brzmień niełatwych, nieoczywistych, ale także po prostu szczerych i fascynujących. A ocena? Mamy awans z Ostatniej na Pierwszą!


2. Deathcrush - Megazone

Witamy w Norwegii, która podobnie jak inne skandynawskie państwa nie przestaje zaskakiwać. Z Oslo pochodzi grupa określająca się stylistycznie w ramach noise'u, acid punka i no-wave. Jest więc ostro, zimno i hałaśliwie, a przy tym bardzo alternatywnie i nowocześnie. "Megazone" to ich pierwszy pełnometrażowy album, który pojawia się po serii epek i singli. Tytuł płyty zaś odnosi się do gry z lat 90tych, japońskiego serialu anime "MegaZone23" oraz jego growej wersji, z której siostry Wachowskie czerpały inspiracje do trylogii "Matrix" (wkrótce tetralogii). Tematycznie poruszają ignorancję, szeroko pojęte gry w które gramy/w których uczestniczymy, maski które przybieramy oraz to, jaki wpływ na nas ma to gdzie i kim się rodzimy, wreszcie wrodzony egoizm, który posiadają wszyscy z nas.

Ocena: Pełnia
Ostre riffy mieszają się z elektroniką i mocną perkusją oraz żeńskimi wokalami, a całość brzmi nie tyle nowocześnie i jakby punk został pożeniony z Juno Reactor, ile awangardowo. Zdecydowanie słychać tutaj inspirację japońskimi soundtrackami, bombastycznymi nakładkami wielu dźwięków, w których Japończycy tak bardzo się lubują, a jednocześnie jest to podane intrygująco, gęsto i nie sztampowo. Utwory są też brudne, hałaśliwe w bardzo pomysłowy sposób, nie ma bowiem mowy o prostej ścianie dźwięków, bo trio zadbało o melodyjną, ale niekoniecznie przystępną na pierwszy odsłuch formę, która sprawdza i słucha się naprawdę znakomicie. Nie jest to też punk zakorzeniony w latach 80tych, a zdecydowanie bardziej przesunięty w lata 90te i wczesne lata zerowe - filtrują bowiem swoje pomysły przez scenę rave, a nawet ówczesną alternatywę i pop jakiego nie doświadczy się już na żadnej stacji radiowej. Zarówno grupa, jak ich debiutancka płyta to grupa przekraczająca bariery i zdecydowanie nietuzinkowa, a do tego mogąca się pochwalić bardzo oryginalną - zważywszy na preferowane gatunki - historią występów scenicznych jak choćby obok black metalowego Mayhem czy nie istniejącego już Dillinger Escape Plan, jak również na polskim festiwalu Nowe Horyzonty. Sprawdźcie koniecznie, jeśli jeszcze nie mieliście okazji, a jedyny mój zarzut jest taki, że album jest moim zdaniem troszkę za długi - dziewięć numerów zamyka się w czasie niecałych pięćdziesięciu czterech minut, co przy w pewnym momencie dość monotonnym (choć wcale nie nudnym) zestawie dźwięków i patentów, może w pewnym momencie trochę przestać zachwycać, a my zaczniemy łapać się na tym, że słuchając zaczynamy robić coś zupełnie innego.




Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR i Atypeek Music.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz