sobota, 4 kwietnia 2020

Her Name Was Fire - Decadent Movement (2020)


Żyjemy w dziwnym czasie. W roku, który powinien wyglądać inaczej. Koncerty oglądamy na streamie, do tego jeszcze często grane z domów artystów, a płyty wychodzą nieco nieoczekiwanie, bez jakiejkolwiek zapowiedzi. To ostatnie w przypadku portugalskiego Her Name Was Fire nie powinno jednak jakoś specjalnie dziwić, bo to raczej mało znany zespół. Czytelnicy LU mogą jednak pamiętać, że trzy lata temu pisaliśmy o ich debiutanckim krążku "Road Antics". Ich drugi, miał swoją premierę dopiero co, bo 3 kwietnia... na facebooku...


W składzie grupy nie zmieniło się nic - dalej mamy do czynienia z duetem gitarzystą i wokalistą João Camposem i perkusistą Tiago Lopesem, którzy zabierają w dziką podróż po dobrze znanych alt rockowych, grunge'owych i punkowych obrzeżach. Podobnie jak w przypadku debiutu, nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że znów serwują znakomitą, porywającą i naprawdę świeżą porcję muzyki, która tu i ówdzie będzie mrugać porozumiewawczo do słuchacza skojarzeniami. Nawet prosta, kapitalna okładka chce zasugerować oniemienie podczas słuchania, bo widać na niej skamieniałą głowę Meduzy, która kilka sekund wcześniej zobaczyła swoje własne odbicie. Skontrastowane z różem i zwykłym liternictwem wypisanym po boku nie wspina się na wyżyny okładkowego mistrzostwa, ani w rzeczywistości nie wywołuje takich emocji, ale sprawia, że ponownie silnie do siebie przyciąga jakimś ukrytym magnetyzmem. Co zatem znalazło się na trwającej trzydzieści siedem minut drugiej płycie Portugalczyków?

Lizbończycy witają trwającym niespełna minutowym intrem "Enter Decadent", które wyłania się z ciszy i następnie rozwija w coraz głośniejszą zbitkę kawałka puszczanego od tyłu. Obyłoby się bez niego, bo zaraz po nim wpada świetny "Devil's Disco" z ostrym gitarowym riffem i rozpędzoną perkusją. Podobnie jak na poprzedniej płycie trochę pachnie tutaj Muse czy The Royal Blood, ale jednocześnie jeszcze mocniej panowie uwydatnili grunge'owo-stonerowe brzmienie, co z kolei zbliża go jeszcze mocniej do Pearl Jam czy Queens Of The Stone Age, ale podlane własną wrażliwością. Wkręca się w głowę. Jeszcze bliższy stylistycznie i brzmieniowo do tej ostatniej wymienionej kapeli jest "Another Rodeo", którego nie powstydziliby się nawet Chorwaci z She Loves Pablo czy Muscle Tribe Of Danger And Excellence. Pachnie tutaj bardzo mocno latami 90tymi, ale jest zagrane jak najbardziej współcześnie i bardzo wciągająco. Duszniej i wolniej też panowie potrafią grać, bo taki jest z kolei solidny "Ran Out Of Time". Pearl Jam i Nirvana mogłaby tak brzmieć dzisiaj, gdyby ta druga nadal by istniała, a ta pierwsza nadal grała tak jak na początku kariery. Udany jest także "Specter" o bardziej rozbudowanym brzmieniu i strukturze. Z jednej strony jest tu ponownie wolniej i duszniej, ale z drugiej jest ostro i niepokojąco. Znów trochę pachnie wczesnym Muse, ale całość została wyraźnie oparta o grunge'owo-stonerowe podstawy. Jakże klimatyczna to propozycja.

Po nim czas na fantastyczny "Allure" który również korzysta z wolnych temp i smakowicie podrasowanych gitar, które mogą nieco przywodzić eksperymenty brzmieniowe U2 z lat 90tych właśnie, ale ten kawałek nie brzmi jak U2. Tu znów bliżej do grunge'owej alternatywy, znów mruga się do kolegów z Chorwacji czy Greków z 1000mods. Siódemka to "Far Gone" znów przywodzący na myśl trochę Pearl Jam. Kroczący bit perkusji, gitarowy riff na początek, a potem utwór rozkręca się do szybszego tempa. Takie cuda we dwie osoby! Tytuł kolejnego znów zdaje się trochę mrugać do U2. Trochę balladowy "Adam's Gun", bo taki nosi tytuł nawet wokalnie przypominać może trochę irlandzką formację. Brzmieniowo jednak jest brudniej, surowiej i zdecydowanie grunge'owo. Duszne, powolne tempo jeszcze bardziej z kolei uwydatnia to wrażenie. Dobre zresztą wrażenie. Znakomity "Close Enough" wyskakuje na miejscu dziewiątym i tutaj również panowie bawią się formą i klimatem. Duszna perkusja, powolny riff i niepokojąca atmosfera. Wyraźnie tutaj słychać, że coraz mocniej stawiają na swój własny styl, czerpiąc z wypracowanych lata temu wzorców, ale robiąc to z wyczuciem i smakiem. Na przedostatniej pozycji znalazł się "Monolith" który zostaje w dusznych, powolnych tematach, ale z kolei mocniej skręca w stonerowe granie. Ileż razy już się słyszało podobne numery? Można liczyć w setkach. Nie ma tutaj zaskoczenia, ale słucha się go naprawdę bardzo przyjemnie. Pewnie wielu przedstawicieli tego gatunku nie obraziłoby się na posiadanie tego numeru w swoim repertuarze, nawet jeśli byłyby jedynie cieniem ich najlepszych kawałków. Na zakończenie wpada "Cabin Fever", który wraca do alternatywy i grunge'u, ale nadal pozostając w dusznych i powolnych tempach. Tu ponownie kłaniają się trochę pomysły QOTSA czy kolegów z Chorwacji, ale mimo to, z impetem wchodzi w głowę i po wybrzmieniu zachęca do ponownego włączenia. A do kompletu subtelne nawiązania do klasycznie pojętego bluesa.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Her Name Was Fire żongluje schematami, które znamy i kochamy, ale potrafi wykrzesać z nich nową energię i świeżość. Być może dla wielu z nas będzie to płyta, której właśnie teraz potrzebujemy. Nie przedstawiająca niczego nowego, ani odkrywczego, ale po prostu porządnie zagranej. Zarówno te szybkie, jak i te zdecydowanie wolniejsze numery naprawdę potrafią zaskoczyć, ucieszyć, nawet jeśli złożą się te wrażenia wyłącznie na mrugnięcia oczkiem do kultowych i tych mniej znanych kapel obracających się w stylistyce obranej przez Portugalczyków. Tu i ówdzie słuchać już co prawda jakiś własny kierunek, czy pomysł na własną tożsamość, ale to przede wszystkim nieźle poukładany, przyjemny krążek, którego dobrze się słucha.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz