wtorek, 14 kwietnia 2020

The Glad Husbands - Safe Places (2020)


Przez osiem sezonów można było swego czasu oglądać serial "Zdesperowane żony" (Desperated Housewives - dosłownie "zdesperowane gospodynie domowe"), które u nas były emitowane jako "Gotowe na wszystko". Jakoś na chwilę przed zakończeniem ostatniego sezonu, we Włoszech, bo w 2011 roku powstał z kolei zespół o wdzięcznej nazwie - The Glad Husbands. Nic nie poradzę, że nazwa grupy od razu skojarzyła mi się amerykańską serią obyczajową, choć związku nie matu raczej żadnego. "Dumni mężowie", czy też raczej - gdyby był to serial - "Gotowi na wszystko" pod koniec zeszłego roku wydali swój drugi album studyjny, który oficjalnie wyszedł na fizycznym nośniku pod koniec stycznia tego roku. Co trzech panów rozumie przez swoje motto, brzmiące: Racjonalna muzyka grana z punkowym zacięciem i dlaczego skojarzenie z popularnym formatem telewizyjnym przychodzi (mi) do głowy jak pierwsze?

Ich debiutancki album ukazał się w 2012 roku i nosił tytuł "God Bless The Stormy Weather", a na okładce można było zobaczyć sześcian z fragmentem rozpikselowanej tudzież materializującej się mapy jakiegoś kontynentu. Tematyką poprzednika były "pozytywy każdego dnia", co należy odczytywać z ironią, bo zostało to rozwinięte jako hipokryzja, nieprzystosowanie, zła pogoda, dyskomfort i ukryte aspekty spotkań społecznych. Najnowszy, drugi już krążek Włochów jak sądzę zaczyna się w tym samym momencie opowieści, co ich pierwszy, bo pierwszy utwór nosi tytuł "Out of the Storm". Na grafice, utrzymanej w bardzo podobnej stylistyce, choć innego autora, jesteśmy już w pełnym zbliżeniu na sformatowanym kontynencie, obserwując krajobraz z autostradą po której przemyka autobus, a z wiaduktu obserwuje go rowerzystka. Niepokojące jest jednak to, że poza nią nie widzimy nikogo. Nie ma też innych pojazdów, a sam krajobraz zdaje się być umieszczony w jakiejś kopule. Przypomina to wręcz trochę te kule, które po potrząśnięciu zasypują się sztucznym śniegiem. Fakt, że znów zdajemy się wkraczać na jakieś apokaliptyczne rejony, podczas gdy właśnie ją widzimy i staramy się przetrwać, jest przypadkiem - takim prawdziwym, przypadkowym. Gdybym zabrał się za nią w lutym nie wiedziałbym przecież co będzie się działo w marcu, ani tym bardziej w kwietniu - prawda? Złożyło się jednak tak, że zabieram się za nią właśnie teraz. Wszakże równie dobrze może to być dziwnie układający się na obrazie amfiteatr wzorowany na starożytnych rzymskich konstrukcjach. Pominę oczywiście więc koronawirusowe okoliczności, których tutaj nie ma nawet zapewne w zamyśle tria z Bena Vagienna i przejdziemy do muzyki, czyli dziewięciu kawałków o łącznym czasie niespełna czterdziestu jeden minut, utrzymanych w stylistyce punkowej, post-hardcore'owej i noise'owej.

Zaczynamy od "Out of the Storm", który wyłania się z ciszy gitarowym jazgotem masywnie przechodzącym w agresywną hardcore'ową ścianę dźwięku. Z drugiej strony panowie szczątkowo budują w nim melodykę, bo gitara nie ogranicza się jedynie do surowego riffu, ale w pewnym momencie nawet matematycznie rozbudowuje go. W "Where Do Flies Go When They Die" ponownie jest bardziej mathcore'owo, bo riff zdecydowanie osadzony jest na komplikacji i warstwowej strukturze. To także drugi kawałek, który przestrzeń wypełnia szybkością i agresywnością, ale co ciekawe kontrastowaną zdecydowanie post-rockowym zwolnieniem. Na trzecim miejscu znalazł się "Spare Parts" w którym zawiera się zarówno punkowa agresja, mathcore'owy riff, jak i post-rockowa struktura przestrzeni. Jest emocjonalnie i szybko, a przy tym bardzo sprawnie, choć nie ma też poczucia, że słucha się czegoś zupełnie nowego, czy odkrywczego. Kolejny kawałek to "Things That Made Sense" i przynosi on pewną zmianę na płycie, bo stawiają w nim bardziej na przestrzeń, progresje i budowanie klimatu. Nie brakuje matematycznie pomyślanych riffów, choć więcej tu melodyjności, jakiegoś trochę awangardowego podejścia do klimatów core'owych i punkowych. Melodyjność przejmuje nieco mocniej muzyczne tło w "The Jar", które też jest z kolei wypełnione odrobiną agresji, jakiegoś wewnętrznego bólu wylewanego na instrumenty, ale ponownie stawia się mniej na jazgot, a bardziej na przestrzeń.

Na szóstej pozycji znalazł się gęsty i bodaj najciekawszy na albumie, "Midas", który znów zmienia nieco kierunek i oblicze zespołu, bo robi się jeszcze lżej i do tego... grunge'owo. Czysty wokal zamiast wykrzykiwań czy emocjonalnych deklamacji (które niestety wracają w drugiej połowie utworu) zaś sprawdza się znacznie lepiej z muzycznym tłem, które zgrabnie przechodzi między lekkim i spokojnym balladowym wręcz tłem, a ostrzejszymi punkowymi rozwinięciami czy pachnącym post-rockiem i mathrockiem rozbudowaniem od trzeciej minuty. W następnym, zatytułowanym "Cowards In A Row" wraca do matematycznego, agresywnego, ale nie pozbawianego szczątkowej melodyki punka. Znakomity jest tutaj zwłaszcza środek, gdzie panowie po prostu grają i puszczają wodze fantazji w gatunkach wokół których się poruszają i tylko szkoda, że na koniec znów zagłusza muzykę trochę niepotrzebny wokal. Wolno i duszno zaczyna się przedostatni i zarazem najdłuższy na krążku kawałek "Meant To Prevail" w którym klimat buduje się gęsto i niepokojąco, zdecydowanie matematycznie i melodyjnie, nie zapomina się w nim także o surowym brzmieniu i nieco chaotycznych rozbudowaniach, które doskonale podkreślają gatunkowość muzyki Włochów. Na koniec wpada "Like Animals", który ponownie pod względem muzycznym zdaje się sięgać po grunge. Ciekawie prezentuje się w nim zwłaszcza surowy, jakby garażowy bas i motoryczny riff gitary, do tego stopnia, że gęstość riffów fajnie przesuwa granicę między alternatywą do metalowych rejonów. Taką awangardę lubię, ale ponownie efekt psuje mi trochę wokal. Bywa i tak.

Ocena: Pierwsza kwadra
"Gotowi na wszystko" - no prawie. Na pewno nie jest to czysty punk rock, bo sporo w nim naleciałości hardcore'a, a nawet ich matematycznych rozwinięć. Panowie z jednej strony stawiają na agresję, a z drugiej na przestrzeń. Lubią gęste brzmienie, kombinują z motoryką i głośnością, ale czasami brakuje im jak się wydaje odwagi, by jeszcze mocniej po-eksplorować swoje brzmienie i pomysły i dać jeszcze więcej miejsca wyłącznie swoim instrumentom. Wokal zasadzający się głównie na wykrzykiwanie i deklamacje nie zawsze wydaje się pasować do muzyki granej przez trio. Jeśli rozpatrywać płytę i zespół w kategorii męskiego spin-offa popularnego serialu to historia wygląda tak, że trzech dumnych mężow zdesperowanych kur domowych (sic!) postanowiło spotkać się w garażu i nie tyle wyszumić, ile wylać z siebie frustracje domowych kłótni i problemów. Nie mogę powiedzieć, że jest źle, bo miejscami jest naprawdę fajnie, ale jednocześnie brakuje w tym wszystkim jakiegoś większego ładu, bo nawet w punk rocku jest przecież jakiś porządek, a tu pośród mnóstwa dobrych zagrywek i pomysłów, całość zdaje się nieco za bardzo rozłazić. Szkoda.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz