środa, 29 kwietnia 2020

Trivium - What The Dead Man Say (2020)

Napisał: Jarek Kosznik

Dosłownie przed chwilą, bo 24 kwietnia 2020 roku miała miejsce premiera dziewiątej pełnowymiarowej płyty amerykańskiego zespołu Trivium pod tytułem „What The Dead Man Say”. Promocja opisywanej płyty rozpoczęła się już w lutym bieżącego roku, poprzez sukcesywne wypuszczanie kilku utworów, a także paru teledysków czy fragmentów riffów wykorzystanych na potrzeby gry video „Mortal Kombat 11”. Poprzednia płyta zespołu „The Sin and The Sentence” zrobiła na mnie pozytywne wrażenie po dwóch poprzednich, bardzo nieudanych płytach „Vengeance Falls” i „Silence In The Snow”, ponieważ panowie znów wrócili do elementów starego stylu, które sprawiały że byłem wielkim fanem Trivium w przeszłości, głównie w czasach szkoły średniej. Czy na „What The Dead Man Say” zespół kontynuuje powrót do korzeni? Jak wypadają partie instrumentalne? Czy Matt Heafy poprawił jeszcze swoje umiejętności wokalne? 

Słuchacz może być zaskoczony od samego początku pierwszym utworem pt. „IX”. Jest to krótki instrumentalny wstęp, oparty na przepięknym, neoklasycznym, akustycznym motywie gitarowym, w podobnym stylu do „End of Everything” z „Ascendancy”. W pewnym momencie gitary grają dalej ten sam motyw na przesterowanych gitarach, żeby przejść w klasyczny riff zespołu. Wszystko płynnie przechodzi w tytułowy „What The Dead Man Say”, gdzie główny, brutalny i tajemniczy motyw, razem ze wstawkami wybitnego perkusisty Alexa Benta po prostu wgniata w ziemie. Ten kawałek stanowi przedłużenie myśli z „IX” poprzez granie tych samych riffów, zmieniając jedynie tempo czy wartości nutowe dźwięków. Należy wyróżnić bezczelnie melodyjny i chwytliwy refren. Następny „Catastrophist”, który był także pierwszym singlem, rozpoczyna się od dość prostego riffu, na tle którego jest grana interesująca melodia w stylu szwedów z In Flames. Zwrotki przypominają mi melodyjnością i dźwiękami nieco „Hurricane” 30 Seconds To Mars, niemniej to komplement dla wokalisty za dobry wokal i ciekawe akordy w podkładzie. Druga część utworu jest nieco bardziej progresywna, słychać nawiazania do „Shoguna” czy „Ascendancy” a nawet do bogów progresywnego metalu czyli Dream Theater. Wszystko jest bardzo dynamiczne i nie nuży. Prawdziwym „walcem” jest na pewno „Amongst The Shadows & The Stones” gdzie motywy gitarowe swoim ciężarem i szaleństwem nawiązują nawet do debiutanckiego „Ember to Inferno”. W dobry nastrój wprowadziły mnie na pewno rewelacyjne harmonie gitarowe w stylu „Ascendancy” w okolicach środka utworu. Jednakże wpływy stylu ostatnich płyt też są tutaj widoczne i słyszalne. Ostre, galopujące zakończenie w stylu riffów z „Sever the Hand” kończy ten prawdopodobnie najostrzejszy i najintensywniejszy utwór albumu.
Po nim wchodzi dziwny „Bleed Into Me”, który jest dla mnie totalnym nieporozumieniem. W ogóle nie pasuje do płyty, do tego muzycznie jest nudny jak flaki z olejem, przypomina tysiące innych utworów metalowych. Równie nieudany eksperyment zespołu jak z utworem „Endless Night”. Nie ukrywam, że kolejny „The Defiant”, niesamowicie mnie zaskoczył ultraklasycznym riffem, którego nie było od czasu „Ascendancy”. Zespół tutaj dość mocno nawiązuje do legendarnego „The Deceived”, także w melodiach i solówkach. Fajnym pomysłem jest też modulacja w ostatnim refrenie, co sprawia, że utwór jest jeszcze ciekawszy. Aż prawie się człowiek wzruszył, przypominając sobie stare czasy! W „Sickness Unto You” słuchacz otrzymuje porcję ambitnych, pięknych choć melancholijnych akordów, które wprowadzają w klimat. Trivium nawiązuje tutaj odrobinę do „Kirisute Gomen”, a także do twórczości takich wykonawców jak Ilsahn czy Behemoth. Prawdopodobnie najlepszy refren na płycie przechodzi w naprawdę świetne solo, które prowadzi do klasycznych galopów i innych szybkich riffów. Pewną nowinką jest mały riff troszkę w stylu „djentu”.

Kolejny „Scattering The Ashes” mógłbym śmiało nazwać „Dying in Your Arms Part II” , jednakże zdecydowanie wole ten utwór niż jego bliskiego melodyjnie poprzednika z „Ascendancy”. Mimo krótkiego czasu trwania tego kawałka, jest tutaj kilka naprawdę kapitalnych i przebojowych motywów. Taka muzyka powinna lecieć w radiu. Po nim wchodzi „Bending Arc to Fear” gdzie trudno nie zauważyć inspiracji zespołami blackmetalowymi czy legendarną Gojirą , i wymieszania tych elementów z metalcorem. Ja osobiście słysze tutaj trochę podobieństw do „Amongst The Shadows & The Stones” jak i mocne nawiązania do „The Sin and The Sentence”. Dodatkowo należy wyróżnić rewelacyjny riff w stylu „Shogun” w środku przy którym trudno być obojętnym. Ostro jest do samego końca, który przechodzi płynnie w kończący płytę „The Ones We Leave Behind”. Ten kawałek z początku jest praktycznie klonem utworu „The Sin and The Sentence” ale z bardziej pozytywnym i przebojowym szykiem. Z czasem znów mamy do czynienia z klasycznymi rozwiązaniami zespołu , interesującą solówka Coreya na tle riffów w stylu „The Crusade” to jest chociażby „ Anthem We're The Fire” Mocnym zaskoczeniem jest wesolutka, wręcz infantylna harmonia gitarowa , która prowadzi do świetnego zakończenia, ponownie nieco w stylu In Flames. Ciężko o lepsze zakończenie płyty !

Ocena: Pełnia
„What The Dead Man Say” jest z jednej strony znakomitą kontynuacją myśli i stylu zapoczątkowanego na poprzednim albumie, a z drugiej strony jeszcze większym nawiązaniem i powrotem do grania z lat 2003-2008. Dobra decyzją zespołu jest na pewno zmiana stroju gitar i odejście od mocno oklepanego metalowego grania w standardowym stroju. Niesamowicie dawno nie było na płycie Trivium tylu klasycznych riffów i zagrywek, niestety przez kilka lat wypartych na rzecz mniej udanych eksperymentów. O ile Alex Bent wyprawia niestworzone rzeczy na perkusji, prezentując najwyższy światowy poziom, o tyle gitarzyści są już trochę daleko od czasów ich szczytu techniczno – muzycznego, solówki już nie są tak kreatywne jak w czasach „Ascendancy” - częściej stanowią one przedłużenie linii melodycznej lub uzupełnienie utworów. Jednakże nie uznaje tego za wadę, a ponadto jestem coraz bardziej zdumiony postępami w śpiewie Matta Heaffy'ego. Moim zdaniem jest to nawet ciut lepsza płyta od poprzedniczki, ponieważ poza jednym utworem jest po prostu cholernie spójna i równa, aż do bólu. Oczywiście jest słabsza od "Ascendancy" czy "The Crusade", ale także najlepsza od czasów "Shoguna". Serdecznie polecam ją takim starym fanom zespołu jak ja, na pewno kandydat do czołówki najlepszych płyt roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz