Po niemal trzydziestu latach od śmierci Mistrza Milesa Davisa w końcu wydano album "Rubberband" nad którym trębacz pracował w 1985 roku, gdy opuścił wytwórnię Columbia Records i przeszedł do Warnera. Albumu wówczas nie dokończył, bo szef działu jazzu Tommy LiPuma wstrzymywał się z decyzją, czy w ogóle wyda krążek, a Miles porzuciwszy nagrywanie zajął się wydanym w 1986 roku "Tutu" zrealizowanym z udziałem Michała Urbaniaka. Trzydzieści pięć lat później podjęto decyzję, by zrekonstruować schowany do archiwum krążek - czy było warto?
Wybitny trębacz nigdy nie potrafił usiedzieć w miejscu, nie ograniczał się do jednego stylu, a ciągle poszukiwał, przepoczwarzał się i zaskakiwał. Jego nowatorskie podejście do jazzu i grania pozwalało na powstawanie nowych i intrygujących form stylistycznych. Jako jeden z nielicznych jazzmanów przeszedł chyba przez wszystkie etapy tego gatunku, po drodze tworząc, przebudowując i zmieniając jego oblicze,co najmniej kilkukrotnie. Awangardowy twórca, lubił też mieszać ze sobą rzeczy nieoczywiste i to dzięki niemu możemy mówić powstaniu jazzu elektrycznego, a tym samym fusion, wreszcie zdążył nawet - pod koniec życia - podłożyć podwaliny pod współczesną (a konkretniej tą z lat 90tych) muzykę rap i pop (wydany pośmiertnie, kontrowersyjny "Doo-Bop"). Podobnie było w przypadku planowanego, nagrywanego, ale wówczas, w 1985 roku, nie wydanego "Rubberband", który miał przesunąć jeszcze bardziej jego eksperymenty i granice stylistyczne w kierunku muzyki soul, funk i właśnie piosenkowego popu zabarwionego jego wrażliwością i jazzowymi naleciałościami. Miles planował do udziału zaprosić wokalistów - między innymi Ala Jarreau i Chakę Khan, ale jako się rzekło w tamtym czasie nic z tego nie wyszło. Co prawda swoich pomysłów trębacz nie porzucił i częściowo realizował je na ostatecznie wydanym "Tutu" i kolejnych albumach oraz kolaboracjach (z Marcusem Millerem czy Quincym Jonesem), ale skrawki "Rubberband" przeleżały do 2018 roku.
Wówczas ukazała się singlowa epka pod takim samym tytułem jak planowany przez Milesa Davisa album, która wyszła z okazji Record Store Day. Znalazł się na niej utwór tytułowy w kilku wersjach, w tym instrumentalnej. Optymistyczny odbiór skłonił wytwórnię, czyli posiadającego oryginalne nagrania Warnera, by wydać całość. Prace rekonstrukcyjne, których podjęto się rok wcześniej, uwzględniły więc nie tylko odświeżenie istniejących ścieżek, ale i dogranie zupełnie nowych partii, elementów oraz dostosowanie brzmienia do standardów interesujących dla współczesnego słuchacza. Do oryginalnych ścieżek Milesa Davisa grającego na trąbce i klawiszach – wspieranego
dodatkowo przez klawiszowców Adama Holzmana, Neila Larsena i Wayne'a Linseya, perkusistę Steve'a Reida, saksofonistów Glena Burrisa oraz Vince'a
Wilburna (siostrzeńca Davisa) na instrumentach perkusyjnych, dodano nowo przygotowane partie wokalne (do współpracy zaproszono między innymi wokalistki r'n'b Ledisi czy Lalah Hathway) i nowe partie perkusyjne przygotowane przez Vince'a Wilburna, który objął też stanowisko producenta rekonstrukcji albumu. Co się na nim znalazło?
Zaczynamy od utworu "Rubberband of Life", w którym wystąpiła Ledisi. Otwiera go trąbka Milesa i jego charakterystyczny, przeżarty od papierosów głos mówiący "Rubberband" po czym utwór kapitalnie rozkręca się do płynących, lekkich funkowych rytmów, do których po chwili dołącza głos Ledisi. Jest tu soulowy feeling, naleciałości r'n'b, a nawet gospel, wreszcie trąbka Milesa, która stanowi fajny dodatek do nowoczesnego podkładu, który wyraźnie nie brzmi jak coś co mogło powstać w latach 80tych, wyraźnie bowiem słychać, że to utwór, który brzmi tak, jakby był zrobiony współcześnie. W podobnym czasie przy takich brzmieniach majstrował co prawda Quincy Jones - również uwielbiający mieszanie jazzu z soulem, r'n'b i popem - ale hej - jest przyjemnie, ale wyraźnie nie jest to coś, co wymyśliłby Miles Davis. Bardziej elektryczny jest przyjemny "This Is It" również pachnie mocno zabawami Quincy'ego Jonesa, a nawet tym, co na swoich pierwszych albumach oferował... Michael Jackson, wówczas oczywiście protegowany Quincy'ego. Trąbka Davisa stanowi dodatek do mocnego bitu, elektrycznych gitar i klawiszy śmigających w tanecznych rytmach. Wchodzi w głowę jak szalone, ale nie jestem przekonany czy Milesowi naprawdę chodziły po głowie takie rytmy. "Paradise" z wokalistką Mediną Johnson, który zaczyna głos Davisa mówiący "If you don't mind we would like play something for you..."("Jeśli nie masz nic przeciwko, chcielibyśmy Ci coś zagrać..." - wyraźnie wyciągnięty skądś tekst, który brzmi fajnie, ale nie wiem czy był on konieczny. Chyba tylko wyłącznie po to, by mocniej uwydatnić obecność Milesa na płycie i w ponownie przetworzonych na współczesną modłę utwór w stylistyce r'nb i soul z dodatkami muzyki latynoskiej. Choć, osobiście muszę przyznać, że nie mam nic przeciwko. Jest bardzo miło, przyjemnie i ciepluchno, ale tak naprawdę mógłby ją nagrać każdy artysta, a niekoniecznie Miles Davis, przy założeniu, że wciąż naprawdę nagrywa się takie piosenki pop.
Lalah Hathway występuje w kolejnym numerze, zatytułowanym "So Emotional". Tu także jest aż nazbyt nowocześnie, ale mimo to - dla mnie - czarująco. To ten rodzaj miłego dla ucha kawałka, który plasuje się gdzieś w rejonach smooth jazzu - łatwych, piosenkowych jazzujących popów o wygładzonym i po prostu przyjemnym brzmieniu. Miles z całą pewnością nie odmówił takiego grania, ale szczerze mówiąc słychać, że jego twórczego geniuszu jest tutaj mało. W świetnym "Give It Up" wraca funk, elektryczne brzmienie i energia. Miles Davis gra w nim żwawiej, a nóżki podrygują w rytm. To taki utwór, który chyba uciekł z sesji nagraniowych "Back On The Block" Quincy'ego Jonesa - co zakrawa na pewien paradoks i zakrzywienie czasoprzestrzeni, bo ten był z kolei nagrywany i wydany w 1989 roku! Echa wersji "Birdland" Quincy'ego są tu bowiem bardzo słyszalne. Och, gdyby dodać tu jeszcze rapowane wiązanki, albo szorstki głos kogoś w rodzaju Elli Fitzgerald - byłby sztos. Po nim czas na tylko niezły "Maze" o wyraźnie elektrycznym brzmieniu - z surowym gitarowymi zagrywkami i melodiami, kroczącą perkusją, niepokojącymi klawiszowymi tłami i trąbkowymi solówkami Milesa. Można by nawet powiedzieć, że słychać tu dalekie echa elektrycznego okresu Davisa z lat 70tych, krótko po "Bitches Brew", ale obawiam się, że byłoby to nadużycie. Jest tutaj zbyt przejrzyście, zbyt przyjemnie i na próżno szukać awangardowych rozwiązań czy eksperymentów. W "Carnival Time" zostajemy w brzmieniach elektrycznych i funk, znów pachnie zabawami jakich podjął się Quincy Jones kilka lat później. Z jednej strony jest tu właśnie ejtisowo, ale jednocześnie bardzo współcześnie. Kolejny przyjemniaczek, który wypełnia uszy muzyką miłą, ale niezbyt wyrafinowaną - zwłaszcza jak na Milesa Davisa.
W "I Love What We Make Together" robi się spokojniej, wracamy do klimatów soul i r'n'b. Ponownie pojawia się też wokal, tym razem Randy'ego Halla, który fajnie współgra z lekkim tłem i ogólnym brzmieniem utworu. Ponownie też pachnie w nim tym, co Quincy Jones tak uroczo pociągnął na wspomnianej, a później także na "Q's Jook Joint" z 1995 roku. Ballada fantastycznie wpada w ucho, chce żeby do niej wracać, ale jednocześnie gdzieś obok przebiega myśl, że mimo faktu, że brzmi ten numer fantastycznie, to ciężko oprzeć się wrażeniu, że dla Milesa Davisa to chyba nie byłby szczyt marzeń, ani upust dla jego talentu. Te partie mógłby przecież zagrać każdy trębacz! A potem znów stwierdzam(y), że się podoba, więc czemu pomstować. W See I See" zostajemy w lżejszych brzmieniach, choć z elektrycznym funkowym podbiciem, które stanowią tło dla Milesowskiej solówki na trąbce, która owszem brzmi przyjemnie, ale zdaje się zagrana bez werwy, jakiejś iskry, która emanowała niegdyś z jego instrumentu. Najdłuższy na płycie, trwający niemal dziewięć i pół minuty ""Echoes In Time/Wrinkles" stanowi coś w rodzaju podsumowania wszystkich możliwych etapów muzycznej podróży trębacza, w których zapomniano o eksperymentach i oryginalności. Mamy tu trąbkową solówkę jakby wyjętą z lat 50tych lub 60tych okraszonych ambientowym tłem (!), nagle przełamanych funkowym rytmem, który podejmuje - udaną zresztą - próbę zmuszenia do podrygiwania w rytm i cieszenia się płynącej z muzyki funkową energią. Inną sprawą jest to, że takich rytmów słyszało się już setki i były one w dodatku znacznie lepiej pomyślane pod względem technicznym. Następnie, po chwili rozkminy, wracamy do dobrej zabawy przy płynących z głośnika dźwiękach. Na zakończenie klamra, czyli "Rubberband" w oryginalnym zamyśle Milesa Davisa. Pozbawiony wokalu utwór brzmi surowiej, gęściej, znacznie mocniej i bardziej przypomina coś, co mogłoby powstawać w początku drugiej połowy alt 80tych. Jest równie ciekawie jak współczesna przeróbka z początku płyty. Nie jestem jednak przekonany, żeby w oryginalnym zamyśle Davis rzeczywiście miałby sobie podśpiewywać tytuł - chyba że w ramach bardzo surowych wersji albo alternatywnych take'ów.
Na epce z kolei znalazły się cztery wersje "Rubberband of Life" - pełna i radiowa wersja z wokalem Ledisi, instrumentalna oraz zremiksowana, a także wieńczący album "Rubberband". Wersja radiowa, skrócona o niecałe półtorej minuty jest równie przyjemna co pełna wersja i co zaskakujące, wcale nie ma się wrażenia, jakby coś z niej wycięto. To po prostu bardzo miły dla ucha kawałek, który mógłby lecieć w radiu gdyby faktycznie taką muzykę puszczało się w radiu. Pewnie nawet puszcza, choć na pewno nie u nas i na pewno nie proponuje się takiego grania współczesnej młodzieży, której na pewno by się podobał. Nie będzie to może najlepszy start w twórczość Milesa Davisa, ale nie wymagajmy od młodzieży zbyt wiele - do Milesa trzeba albo dojrzeć, albo mieć zafiksowanych na jego punkcie ojców, którzy odpowiednio wcześniej zasieją ziarenko z jego dźwiękami niezależnie od okresu i pozwolą, by zakiełkowało. Instrumentalna wersja, a więc pozbawiona wokalu Ledisi, daje trochę więcej miejsca na wybrzmienie trąbki Davisa, czy nawet funkowego tła, ale nie nadaje utworowi nowych warstw, ani aspektów. Na koniec jeszcze remiks z dopiskiem "Amerigo Gazaway". Zaczynają go słowa Milesa, które na pełnym albumie otwierają "Paradise". Tu także sięga się klimaty smooth jazzu i spina się w nim ze sobą wszystkie numery utrzymane w klimatach r'n'b i soul z płyty i wieńczy dialogiem Milesa z jakimś dzieciakiem - "Do you like the music?/It's the best I ever heard" ("Podoba Ci się muzyka?/Najlepsza jaką słyszałem). Szkoda tylko, że tak nie jest...
Ocena: Pierwsza Kwadra |
"Rubberband" to album po którym wyraźnie słychać, że jest rekonstrukcją, próbą znalezienia się w głowie Milesa Davisa i odtworzenia jego myślenia, zmysłu artystycznego i talentu. Jest to próba zgrabna, balansująca między niezłym funkiem i bardzo miłym, frapującym soulem/r'n'b bliskim już popowi, ale raczej daleka od tego, co mógł planować trębacz. Płytę słucha się przyjemnie, ale na próżno szukać tu jakiś rewolucji, awangardowych czy eksperymentalnych dźwięków. Podjęta tutaj rekonstrukcja jest bezpieczna, skrojona dla współczesnego odbiorcy, który nie szuka skomplikowanych utworów, nie sięgającego po Milesa Davisa będącego twórcą, a raczej szukającego miłych piosenek, które mógłby nagrać dowolny muzyk r'n'b i soul, z dowolnym trębaczem. Wreszcie, jest to moim zdaniem bardziej wariacja na temat późnej twórczości Milesa Davisa, gdy ten oczywiście uciekał w kierunku bardziej komercyjnego grania, ale jednak wciąż poszukiwał czegoś nowego, nawet jeśli z nie do końca satysfakcjonującym skutkiem. Sama "próba rekonstrukcji" tego krążka, choć miła zdecydowanie nie była konieczna, ani nawet potrzebna, bo pewne rzeczy po prostu powinny pozostać w archiwach owiane legendą i niepewnością, ale na korzyść tego albumu przemawia właśnie to, że jest to muzyka niezobowiązująca, ciepła i miła dla ucha - chyba dokładnie taka, jakiej teraz potrzebujemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz