niedziela, 16 lipca 2017

LUminiscencje: Threshold - Psychedelicatessen (1994)


Już we wrześniu Threshold powróci z jedenastym albumem studyjnym "Legends Of The Shires", który będzie drugą płytą z wokalistą Glynnem Morganem, który ponownie zastąpił Damiana Wilsona. Tymczasem w tym roku, dokładnie 1 października swoją dwudziestą piątą rocznicę wydania będzie obchodzić płyta na której Glynn Morgan debiutował wraz z brytyjskim zespołem. Sprawdźmy jak po latach brzmi ten album, tym bardziej że w przypadku nowego materiału nie obędzie się bez porównań...

Po debiutanckim "Wounded Land" z zespołem rozstał się Damian Wilson, który później wracał dwukrotnie - najpierw na trzeci album "Extinct Instinct" z 1997 roku, a następnie już po śmierci najsłynniejszego i najbardziej cenionego głosu Threshold Andrew McDermotta w 2007 roku. Wówczas Wilson nagrał z Threshold dwa albumy studyjne "March of Progress" oraz "For the Journey". Tymczasem nieco niesłusznie zapomniany Glynn Morgan, który ponownie został przyjęty do zespołu gdy Wilson po raz trzeci opuścił zespół by skupić się na swoich innych projektach muzycznych bardzo interesująco wypada w najnowszym numerze "Lost In Translation" z nadchodzącego albumu zgrabnie łączy stylistykę obu wokalistów i jednocześnie daje mnóstwo od siebie. To właśnie jego głos usłyszeć można na "Psychedelicatessen" będącym drugim krążkiem brytyjskiego zespołu. 

Otwiera "Sunseeker". który z początku rozwija się powoli i mrocznie, by po chwili przejść w kapitalne, ciężkie uderzenie, które bardzo ciekawie uzupełniają klawisze w tle. Hard rockowa wysoka barwa głosu Morgana sprawdza się w nim znakomicie. Świetne jest tutaj tempo i ciężar, który odrobinę tylko łagodzą wspomniane klawisze. Miażdżący początek, który nawet dziś robi znakomite wrażenie. Już z McDermottem ta ostra stylistyka stanie się wizytówką Threshold, która niestety wraz z drugim powrotem Wilsona została odstawiona nieco na bok. Następny jest "A Tension of Souls", który otwiera równie ciężki ostry gitarowy riff, a dalej jest jeszcze bardziej interesująco, nie tylko dzięki znakomitym wokalom Morgana, ale także kapitalnej pracy sekcji rytmicznej, która niesamowicie łączy się z bogatymi klawiszami. Równie udany jest ponad dziesięciominutowy "Into the Light", który rozpoczyna się od delikatnej, mrocznej gitarowej melodii i niesamowitego lekkiego i niepokojącego wokalu Morgana. Gdy następuje rozwinięcie, nie uderza się w nim od razu, konsekwentnie buduje atmosferę, by następnie w najcięższych momentach skontrastować ją z cięższym riffingiem opartym na klawiszach uzupełniających ów riff lub w świetnej drugiej części, gdzie następuje rozkręcenie motywu i wokalnych linii Morgana. Harmonia tego utworu może nieco przywoływać w pamięci pierwsze płyty Queensryche i nie będzie to mylne skojarzenie, choć jest tutaj zdecydowanie ciężej i zdecydowanie nie tak power metalowo.


W krótszym, bo tylko pięciominutowym "Will to Give" który wita motorycznym pojedynkiem basu i gitary, a następnie rozwija się w klawiszową galopadę i znów następuje kolejne kapitalne uderzenie. Bardzo dobry i mocny utwór z niesamowitym opętanym wokalem Morgana. Fantastycznie wypada "Under the Sun", który po potężnym finale poprzednika zaskakuje spokojnym wokalem oraz ciepłym klawiszem, lekkim płynącym rozwinięciem i przede wszystkim wokalem Morgana, który tutaj pokazuje swoją łagodniejszą stronę. Po zaledwie trzech minutach wpada rozpędzony "Babylon Rising" przywodzący znów trochę na myśl Queensryche z pierwszych płyt. Ponownie ostry, ciężki riff znakomicie łączy się tutaj z kontrastującymi tło klawiszami i surowym hard rockowym wokalem Morgana który miejscami bardzo ładnie zahacza o struktury mogące się kojarzyć z Freddiem Mercurym. Absolutna perełka. Nie ustępuje mu kolejny numer, czyli "He Is I Am" oparty na tym samym ciężarze co w poprzedniku i równie mocno wpadający w ucho.Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że takiego numeru nie powstydziłby się thrash metalowy Testament.  Do tego bardzo dobry, niezwykle mocny, a przy tym dość przewrotny tekst, który podobnie jak cały album rozpisany jest wokół religii, ale tutaj można się także doszukiwać odniesień politycznych. Robi wrażenie. Przedostatnim numerem jest "Innoncent" który znów usypia czujność gitarowym wstępem i balladowym wstępem. Później wraca ciężar i duszne, kroczące tempo, które co jakiś czas na tym albumie się pojawiało już wcześniej. Na koniec "Devoted" - bodaj najcięższy na albumie, z porywającym riffem i szybką perkusją. Znakomite tempo ponownie fantastycznie kontrastują klawisze, które nie wysuwają się zbytnio na przód, ale pozostając nieco w tle są znakomicie słyszalne Świetne zakończenie i fantastyczny utwór.

Jest jeszcze wersja rozszerzona o cztery utwory i kilka koncertowych numerów. I tak wraz z dziewięcioma podstawowymi numerami na dysku pierwszym znalazły się dwa nie odstające od reszty kawałki: króciuchny, niespełna trzyminutowy "Lost" oraz porywający niemal ośmiominutowy "Intervention". Ten pierwszy to łagodna ballada zaś "Intervention" zaczyna się od usypiacza czujności, niepokojącego wolnego tempa opartego na mrocznym gitarowym riffie i klawiszach, a następnie na świetnym mocnym rozwinięciu. Tu także jest sporo z brzmienia lat 80 jak i późniejszej stylistyki z McDermottem. Drugą płytę otwierają dwa studyjne numery: kolejno "Fist of Tongues" i "Half Way Home". Pierwszy z nich rasowy metalowy killer, z ostrym wpadającym w ucho riffem i mocnym, szybkim tempem. To taki numer którego również nie powstydziłby się któryś z thrashowych zespołów. Rewelacja. Aż dziwne, że Morgan nie został wówczas z Threshold na dłużej. "Half Way Home" jest tylko trochę spokojniejszy i wolniejszy, ponownie bardziej balladowy, ale wcale nie gorszy. Koncertowe numery to "A Tension of Souls" i "Innocent" oraz trzy kompozycje z debiutanckiego "Wounded Land". Na uwagę zasługują właśnie one, bo Morgan świetnie poradził sobie z liniami Wilsona.

"Psychedelicatessen" nie należy może do najlepszych płyt Threshold, ale z całą pewnością nie powinien być pomijany, zwłaszcza gdy Morgan wrócił do zespołu i można się spodziewać naprawdę dobrego materiału. To album, który nadal zachwyca przemyślanymi ciężkimi numerami i doskonale się broni po latach doskonałym łączeniem heavy metalowej zadziorności z progresywną, nieco bardziej rozbudowaną formułą. Zwiastował najlepszy okres dla tego zespołu, który przyszedł wraz z McDermottem. To także płyta, która przebiła udany debiut i pokazała, że wcale nie trzeba zbytnio komplikować, żeby nagrać udany materiał. Osobiście bardzo lubię do niego wracać, bo to kawał znakomitego grania, którego wiele zespołów mogłoby pozazdrościć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz