poniedziałek, 3 lipca 2017

W NiewieLU Słowach: Arcadea, Gone Is Gone, Giraffe Tongue Orchestra

Panowie z Mastodon (na zdjęciu obok) nie próżnują. Obecnie są w trasie promującej najnowszy album "Emperor of the Sand", ale także aktywnie bawią się w projekty poboczne. Killer Be Killed o którym pisaliśmy jakiś czas temu był jak się okazuje zaledwie początkiem wysypu zespołów w którym pojedynczy muzycy Mastodon się udzielają. W wymienionym na basie i wokalu działał Troy Sanders, który znalazł także czas na Gone Is Gone, w Giraffe Tongue Orchestra usłyszeć można gitarę Brenta Hindsa, a perkusista Brann Dailor właśnie zadebiutował w Arcadea. Koncert Mastodon, który odbędzie się w 4 lipca w B90 to z kolei doskonały pretekst, by sprawdzić co dobrego prezentują wszystkie trzy zespoły od tych nietuzinkowych muzyków. Proszę zapiąć pasy, założyć słuchawki na uszy - zaczynamy!


1. Gone Is Gone

Obok Sandersa w zespole znaleźli się gitarzysta Troy Van Leeuewen z Queens of the Stone Age, perkusista Tony Hajjar z At The Drive-In oraz multiinstrumentalista Mike Zarin. Na swoim koncie grupa ma już dwa albumy, choć powstała w 2016 roku. Debiutancki krążek, określany jako epka i zawierający nieco ponad półgodziny grania, został zatytułowany po prostu "Gone Is Gone" pojawił się w lipcu 2016 roku, a już w niecałe pół roku później wyszedł pełnometrażowy "Echolocation".



Niezwykle surowym i silnie nawiązującym do lat 90 kawałkiem "Violescent" zaczyna się pierwsza płyta. Tajemniczo i dość spokojnie (a przynajmniej na początku) brzmi "Starlight", by po chwili rozbłysnąć nieco tylko mocniejszym rozwinięciem. Po nim nie przyspieszamy jednak tempa, bp "Stolen From Me" kontynuuje spokojniejsze granie. Krótszy, bo tylko dwu minutowy z sekundami jest unoszący się w przestrzeni "Character", który leniwie przeskakuje do kolejnego surowego w brzmieniu "One Divided", a ten przenika w intrygujący i mroczny, nieco industrialny w duchu "Praying for the Danger". Drugi krótszy, trwający półtorej minuty przerywnikiem z narracją podobną do tej z numeru "Character" i wieńczący debiut "This Chapter" o wyraźnym filmowym zabarwieniu i niespiesznym tempie. Jako przedsmak do właściwej płyty, czyli "Echolocation" interesujące choć bez szału.

Ten zaś rozpoczyna senny z początku "Sentient", po czym uderza się w nas surowym, powolnym riffem. W "Gift" zostajemy w surowym brzmieniu, ale jest też zdecydowanie szybciej. W tych samych klimatach zostajemy w "Resurge", ale już w kolejnym zatytułowanym "Dublin" robi się ponownie sennie. Surowy riff i zdecydowanie Mastodonowy klimat (choć znacznie wolniejszy od macierzystej grupy Sandersa) czeka za to w "Ornament". Bardzo zbliżony pod tym względem, a nawet zadziorniejszy jest "Pawns". Lżejszy, ale równie melodyjny i znów o bardziej filmowym zabarwieniu jest kolejny zatytułowany "Colourfade". W następnym pod tytułem "Roads" wita nas elektronika, która delikatną pulsacją wprowadza do ciekawej, niespiesznej kompozycji, która kapitalnie zostaje skontrastowana gitarowym riffem w "Slow Awakening" ponownie mającym sporo z lat 90. Pełniejsze brzmienie w kontynuacji tegoż noszącej tytuł "Fast Awakening". Zwolnienie i senny klimat w "Resolve" i świetne zwieńczenie utworem tytułowym.

Samo granie nie jest ani rewolucyjne, ani oszałamiające ale na pewno pokazuje, że panowie nie boją się odejść od stylistyk ze swoich macierzystych formacji, tylko nieznacznie sugerując dźwiękami swoją przynależność i całkiem zgrabnie szukając zupełnie innych dźwięków, zwłaszcza intymniejszych i luźniejszych niż te z zespołów w których grają na co dzień. Jeśli ta grupa jeszcze planuje coś wydać to mimo wszystko jednak liczę na coś ciekawszego, bo choć obie płyty są interesujące to nie wzbudziły mojego zachwytu. Może czegoś tego w tym graniu brakuje, a może miałem zupełnie inne oczekiwania po artystach tworzących Gone Is Gone?


2. Giraffe Tongue Orchestra

Obok Brenta Hindsa w GTO tworzą wokalista William DuVall z Alice In Chains, gitarzysta Ben Weiman z The Dillinger Escape Plan, perskusista Thomas Pridgen z The Mars Volta oraz... Peter Griffin z Dethklok. Debiutancki album "Broken Lines" miał swoją premierę 23 września 2016 roku.

Zupełnie inne granie zostało też pomyślane na tę płytę. Solidny i mocny riff otwiera "Adapt Or Die" i wyraźnie słychać tutaj coś z ironicznego podejścia charakteryzującego zarówno Dethklok jak i Galaktikon, ale także ducha The Mars Volta. Żywsze brzmienie jest tu jednak także zapatrzone w szalone lata 90 i wyraźnie odbija się to (z korzyścią, naturalnie) w "Crucifixion" pojawiającym się jako drugim - toż to czysty grunge albo wczesny rock alternatywny później zdominowany przez klony Arctic Monkeys. Równie intensywny jest "No-One Is Innocent", który wręcz flirtuje z U2 z początku lat 90, które wróciło do agresywniejszego grania i zaczęło zerkać na zespoły z których pochodzą muzycy GTO. Znakomicie wypada wolniejszy "Bad Moon" świdrujący riffem, fantastyczną wprawiającą w doskonały nastrój perkusję i znakomity wokal DuValla. Nieco tylko szybszy, ale i bardziej przekorny w brzmieniu jest "Fragments & Ashes", by z kolei znów przełamać ten klimat alternatywnym wyrwanym z lat 90 świetnym "Back to the Light". Żeby nie zrobiło sie za gorąco w następnej kolejności dostajemy... pościelówę pod tytułem "All We Have Now" znów trochę jak wyrwaną z twórczości U2. Na szczęście nie jest zbyt długa, a po niej znów następuje szaleństwo gitarowych riffów i nośnej perkusji w "Everyone Gets Everything They Really Want". Wyciszenie, uderzające w bardzo melancholijne tony w przedostatnim "Thieves And Whores" jest jedynie zmyłką i po chwili znów całość nabiera rumieńców, by następnie porywająco zakończyć utworem... tytułowym.

Ten materiał jest zdecydowanie wyrazistszy i bardziej przebojowy. Mnóstwo tutaj świetnych melodii, oryginalnie brzmiących riffów i harmonii, a sama grupa jeśli tylko nie będzie to jednorazowy wyskok tworzących ich muzyków ma szansę jeszcze sporo namieszać swoim spojrzeniem nie tylko na lata 90, ale i swoje zespoły, które przenikają się tutaj i tworzą nową niezwykłą jakość, która równie oryginalnie została wyrażona okładką - wulkan, który zamiast lawą wypluwa z siebie złożoną w origami kartkę papieru? Nie jest to może album do którego będę wracał z wypiekami na twarzy, ale zdecydowanie warto go przesłuchać i oczywiście wypatrywać kolejnych wydawnictw Orkiestry Języczkowej Żyrafy...


3. Arcadea

Trzeci i chyba najciekawszy z całej trójki zespół dowodzony jest przez Branna Dailora, który do współpracy zaprosił swojego przyjaciela gitarzystę i klawiszowca Core'a Atomsa oraz Raahema Amlani z Withered. Zaczęło się od wspólnych prób i nagranej przez Dailora i Atomsa demówki pod szyldem Gaylord jeszcze w latach 90, a po dołączeniu tego pierwszego do Mastodon przycichło i uderzyło dopiero teraz pikantnym, kosmicznym i nowoczesnym soundtrackiem do któregoś z filmów Eda Wooda. Efekt? Świeżutki debiut pod tytułem... "Arcadea".

Charakterystyczna perkusja i wokal Branna Dailora połączona z elektroniką rodem z lat 80 w duchu estetyki synth vave i wszelkich retro klimatów przeżywających ostatnio swoją drugą młodość znakomicie sprawdza się już w otwierającym nieco upiornym "Army Of Electrons", która mogłaby posłużyć za początek pochodu zombie z filmów wspomnianego reżysera albo Mondasjańskich Cybermenów w "Doktorze Who". Mroczne i jeszcze bardziej pokręcone rytmy witają nas w świetnym "Gas Giant" gdzie eksplozja tegoż vintage'owymi klawiszami i elektroniką łączona z mocną sekcją perkusji brzmi nie tylko świeżo, ale zaskakująco progresywnie, bardziej nawet od dysonansowych djentów i deathcore'ów, a przy tym nie są to dźwięki (zwłaszcza dla co niektórych) męczące. Nieco Mastodonowy w duchu "Rings Of Saturn" to kolejna jazda bez trzymanki nie będąca wcale próbą odpowiedzi jak brzmiałaby macierzysta formacja Dailora bez gitar i osadzona w sosie rodem z lat 80. Wręcz przeciwnie to szalona mieszanka znakomitych niemal tanecznych rytmów z klasyczną w duchu rockową harmonią odstaje od twórczości Mastodona i zaskakuje wielobarwnością i pomysłowością zupełnie jak wciąż niezbadany kosmos.

Sięgając po filmowo-serialowe odniesienie TARDISem Dailora lecimy jeszcze dalej, bo w takim "Neptune Moons" nie tylko przychodzi czas na zwolnienie (choć sam materiał nie należy do zbyt szybkich) to jeszcze przynosi zgrabną zabawę balladą i vocoderem, którego szczerze nie znoszę. Tu jednak, podobnie jak w przypadku najnowszej płyty Styx, wykorzystywany jest ze smakiem i z wyczuciem nadając całości nieci Kraftwerkowego czy Daft Punkowego maszyneryjnego szlifu. Następny, niezwykle przebojowy "Infinite End", zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu gdzie kończy poprzedni, jednak jest zdecydowanie intensywniejszy. Bogata mroczna elektronika przenika się z perkusją, której tempo wręcz przywodzi na myśl jakąś doomową kapelę. Brzmi to jak połączenie Bauhaus z Hawkwind - mrok i postpunkowość została wymieszana z kosmicznymi tripami ekipy kapitana Brocka. Fantastyczny jest "Electromagnetic", który oczarowuje swoim pokręconym klawiszowym tłem i kontrastującymi z nią niezwykle melodyjnymi partiami perkusji. "Motion of Planets" z koeli wydaje się być elektroniczną odpowiedzią na "Planets" Holtza, ale nie ma tu miejsca na orkiestrę. Statek kosmiczny jeszcze mocniej przyspiesza i pruje kosmiczną próżnię, a nadprzestrzeń w której się znajdujemy niebezpiecznie pulsuje kolorami i wzorami, zupełnie jak podczas dobrego tripu.


Równie interesujący jest "The Pull of Onvisible Strings" gdzie na pierwszy plan wysuwa się intensywna perkusja i wokal Dailora, a w tle ponownie szaleje pokręcona elektronika, która nie naśladuje Vangelisów czy eksperymentów Trenta Reznora, a stanowi bardziej wyrwaną z jakieś gry typu arcade ścieżkę dźwiękową (czyżby stąd wzięła się nazwa grupy?). Klimaty przywodzące na myśl Daft Punk pojawiają się ponownie w znakomitym "Through the Eye of Pisces" w którym następuje chwila oddechu, wyciszenia i kontemplacji mgławic przez iluminator. Zbliżając się do końca podróży otrzymujemy zaledwie czterdziestosekundowy "Worlds Can Go On", który swoim tytułem zdaje się nawiązywać do zakończenia pierwszych "Facetów w Czerni" gdzie nasza galaktyka była tylko jedną z maleńkich kulek do gry rozgrywanej przez pozaziemskie istoty. Finał, czyli "Magnificent Fascade" to powrót do bardziej pokręconych, mrocznych i absolutnie wciągających mariaży space rocka, synth wave'ów z progresywną estetyką.

Arcadea debiutuje materiałem niezwykle oryginalnym, także pod względem artystycznym. W zalewie retroelektroniki i dubstepów jest to płyta fenomenalna i ze swoim własnym, niepowtarzalnym klimatem. Zbudowana wokół żywej perkusji i psychodelicznej elektroniki mieszanka jest porywająca, świeża, szalona i oszczędna zarazem. Nie ma tu mowy o żadnych kopiach, próbach przywracania tego co kiedyś było dobre czy żerowaniu na sentymentach i nawet jeśli gdzieś wyczuje się wpływy, odniesienia czy mrugnięcia okiem do słuchaczy to robi się to z ogromną klasą, wyczuciem i szacunkiem. Nie rzuca się dosłownością, konsekwentnie od początku do końca buduje się atmosferę, zaskakuje i pozwala w pełni cieszyć się dźwiękami i kosmiczną podróż, którą się tutaj oferuje. Chwytając zieloną dłoń i dając się porwać w sam środek jądra planety, następnie przez kolejne galaktyki wciąż można poczuć, że w muzyce wiąż jest wiele możliwości bez konieczności oglądania się na innych. Mam też ogromną nadzieję, że tej pomysłowości wystarczy też na kilka następnych płyt tego projektu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz