czwartek, 20 lipca 2017

Linkin Park - One More Light (2017)


Starałem się odwlec tę recenzje. Chciałem podejść do tej płyty jak najbardziej chłodno i bez uprzedzeń jak się dało, biorąc pod uwagę kontrowersje wiążące się z jej wydaniem. Fani krzyczą, że zespół się sprzedał, sam zespół, a konkretnie Chester Bennington rzuca oskarżeniami i groźbami. Czy owa płyta jest tego warta?

Fakt, że fani którzy uważają, że Linkin Park skończył się na Minutes to Midnight mogą odpuścić sobie te płytę. Gitar tu prawie nie uświadczymy, choć powiedzmy szczerze, one nigdy nie były główną siłą grupy. Jest to bardzo elektro - popowy album i z tym trzeba się liczyć odpalając płytę.

Całość zaczyna się przeraźliwie miałkim Nobody Can Save Me z irytującym samplem. Dalej jest nieco lepiej z przyjemnym refrenem w Good Goodbye, ale na kolana zdecydowanie nie powala. Podobnie jest w Talking To Myself, fragment przed refrenem i na jego zakończenie są ciekawe, ale reszta jest nieco miałka i nijaka. Nie przeszkadza to w odbiorze, ale też nie utkwi zbytnio w głowie. Kolejny utwór, czyli Battle Symphony zapamiętałem głównie ze względu na irytujący sampel na początku i linie melodyjną wokalu, która zwłaszcza na refrenie wydaje się miałka. Kawałek Invisible oparty jest o wokal Mike'a Shinody i choć lubię jego głos w kawałkach LP tak tutaj znów poraża mnie przeraźliwa wręcz wtórność. Kolejny jest singlowy Heavy, którego tytuł to chyba okrutny żart względem fanów Hybrid Theory (tym bardziej że w jednym wideo na Youtube zespół przerobił utwór na modłę tego albumu). Szczerze mówiąc skłamałbym mówiąc, że nie podoba mi się ten kawałek. Posiada ciekawą i zapadającą w pamięć linię wokalną, chociaż tekst wydaje się miejscami nieco za bardzo uproszczony i niedojrzały. Pochwała powinna też iść dla Kiiary, której wokal idealnie dopełnił utwór. Kolejny kawałek oparty o wokal Shinody to Sorry for Now i znowu jest nijaki z irytującym samplem na przejściach, chociaż główny motyw muzyczny, którym zaczyna się utwór jest całkiem przyjemny. O wiele lepiej jest przy Halfway Right, zwrotka sprawia co prawda wrażenie jakby Chester niezbyt miał linię wokalną, ale refren nadrabia te niedoskonałość. Przed ostatni kawałek One More Light jest bardzo spokojny i minimalistyczny, jednak niestety nudny i nieciekawy. Kończący całość Sharp Edges dla kontrastu jest bardzo przyjemny i oparty muzycznie głównie na gitarze akustycznej.


Jaki więc jest ten nowy Linkin Park? Czy jest to totalny asłuchalny gniot, który najlepiej zniszczyć i zapomnieć? Odpowiedź według mnie brzmi... nie. Zdecydowanie jest to jeden ze słabszych, jeśli nie najsłabszy album grupy. Jestem w pełni za ewolucją zespołu i brzmienia, jednak jest to bardziej rewolucja i to niekoniecznie w dobrą stronę. Nie wiem, czy panowie z Linkin Park chcieli iść w zaparte z fanami i wydać taki album, jednak ciężko nie odnieść wrażenia, że jest to raczej ruch czysto komercyjny i nastawiony na popowych odbiorców. Tym bardziej, że supportem na trasie Linkin Park jest raper Machine Gun Kelly (!). Wróćmy jednak do samej płyty. Na pewno nie jest dla zagorzałych fanów pierwszych krążków LP. Tutaj nie znajdą nic dla siebie. Płyta może przyjemnie przygrywać w tle podczas pracy, lub jazdy samochodem. Parę motywów może się spodobać, parę  zirytować lekko ale nie zakłóci to słuchania. 

Problem jest jednak taki, że w chwili kiedy ostatnia nuta wybrzmi zapomnimy niemalże całości. Nie zostanie nam praktycznie nic w głowie z nowego materiału LP. Całość zlewa się niemalże w miałką i wtórną papkę. Nie jest ona ciężkostrawna, bo nie ma tu rażących momentów, jednak zachwytu nie doświadczymy. Nowy Linkin Park to niemalże idealny przykład popowej płyty na wakacje zawierającej parę singlowych i zapadających w pamięć numerów, a resztę stanowią nijakie zapychacze. Całość trwa ledwo ponad 35 minut co wydaje się absurdem biorąc pod uwagę, że niektóre EP mają podobną długość. Wydaje się to tym smutniejsze patrząc na poprzednie albumy grupy i dorobek jaki zostawiła. Ocena: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz