czwartek, 26 marca 2015

Heidevolk - Velua (2015)


Holandia nie kojarzy mi się z folk metalem, a już tym bardziej z mitologią nordycką i wikingami. Stąd jednak pochodzi jeden z najciekawszych zespołów obracających się w tej tematyce, a mianowicie Heidevolk. Najnowszy album zatytułowany "Velua" jest ich piątym wydawnictwem. Zespół znałem już wcześniej, ale spróbujemy przyjrzeć się krążkowi z perspektywy osoby, która z tą grupą zetknie się po raz pierwszy.

Jak wszystkie albumy Holendrów, także i ten swoją premierę miał w marcu. Co ciekawe "Velua" pojawiła się w tydzień po dziesiątej rocznicy wydania debiutanckiego "De strijdlust is geboren". W swojej trzynastoletniej historii przeszli kilka zmian składu, a jedynym stałym członkiem jest perkusista Joost Vellenknotscher. Obecny skład uzupełniają: gitarzysta Reamon Bomenbreker i wokalista Mark Splintervuyscht (obaj od 2005 roku), basista Rowan Roodbaert (od 2006), wiolonczelistka Irma Vos (od 2008), gitarzysta Kevin Vruchtbaert (od 2012) oraz wokalista Lars NachtBraecker (który z kolei dołączył w 2013 roku). W tym składzie zrealizowano "Veluę" na której znalazło się dwanaście kompozycji i cztery utwory bonusowe, w tym cover... Led Zeppelin.

Nieźle prezentuje się okładka płyty, która jest drugą która nie ma charakterystycznego loga zespołu z dwoma skrzyżowanymi rogami. Jeleń, dzik i lis, wrona i orzeł, driady, czarownice, wodnik i niewiasta przędąca len na kołowrotku. Nawiązanie do dwóch baśni Andersena - "Króla Olch" oraz "Lilli wodnej". Jednak myli się ten, który stwierdzi że jest ona przaśna czy nazbyt baśniowa. Podobnie jak u Andersena, dobitnie podkreśla ona mrok, lęki i nieprzychylność świata jaką w nie zawsze odpowiedni dla dzieci opisywał duński pisarz. Jak można się dowiedzieć z książeczki dołączonej do płyty, nazwa odnosi się do Veluwe, części Niderlandów która na albumie jest miejscem i bohaterem makabrycznych opowieści o mordercach, przeklętych duszach i złych goblinach, wędrujących lasem i czyhających nad uroczyskami ciemną nocą na nieostrożnych wędrowców. Jednocześnie ma ona być wyrazem zachwytu nad pięknem natury, jej nieśmiertelnością i hołdem dla wczesnych tradycji pogańskich. 

Choć u nas właśnie zaczyna się wiosna, Heidevolk wita nas zimowym pejzażem w "Winter woede". Nie oznacza to jednak, że będzie sennie - ostrych riffów, melodii i epickiego, podniosłego klimatu zdecydowanie bowiem nie brakuje. Po nim następuje "Herboren in vlammen", który zaczyna się w niemal tym samym momencie, w którym kończy się poprzedni. Na chwilę odrobinę zwalnia, ale zaraz potem pojawiają się szybkie, marszowe tempa. Mocny utwór z iście piekielnym chórem wikingów i solówką w starym thrashowym stylu. Nie ustępuje mu również bardzo dobry "Urth" w którym robi się nieco cieplej, nieco lżej oraz intensywniej wykorzystuje możliwości smyków i podniosłego klimatu, który kojarzyć się może z rosyjską Arkoną. "De hallen van mijn vanderen" znalazł się na pozycji czwartej. Kapitalne mroczne wejście, a następnie rozwinięcie jako żywo wyjęte z Bathory'ego i jego ostatniego dwupłytowego pożegnania "Nordland". Dobry jest także "Der vervloekte jacht", który jest bardzo melodyjny i skoczny, gdyby w radiu puszczano muzykę metalową pokroju Heidevolk, byłby to moim zdaniem absolutny hit. Znakomicie wypada też "Het dwalende licht" w którym znów nie brakuje podniosłego klimatu, ciekawych melodii i chóralnych hymnów wikingów. Kolejnym hymnem jest udany, marszowy "Drankgelag" prosto z karczmy mieszczącej się na gościńcu.


Tytułowa "Velua" to z kolei ukłon w stronę pogańskich modlitw do duchów natury. Mroczne, podniosłe intro sprawia, że przed oczami ma się piękne niderlandzkie lasy w których mieszkają pozornie tylko spokojnie nastawione do nieostrożnych wędrowców zwierzęta. Atmosfera w tym numerze jest gęsta, choć jest to także najlżejszy utwór na płycie, mimo kapitalnego szybkiego finału. W kolejnym równie udanym "Een met de storm" wita nas gitarowy riff i znów jest podniośle, a przed oczami pojawia się lepka mgła, a ponad koronami drzew przesuwają się ciemne, burzowe chmury. Przedostatnim w podstawowej wersji jest "Richtig de wievenbelter", który znów jest nieco spokojniejszy i znów przywodzi na myśl skojarzenia z Arkoną. Z kolei rozpędzony, podniosły "In het diepst der nacht" godnie kończy płytę.

Jako się rzekło są jednak także bonusy. Pierwszym z nich jest "Vinland", który niczym nie ustępuje podstawowej setliście. Mocny, ponownie podniosły klimat i oczywiście hordy wikingów prosto z płyt Quorthona. Drugim w kolejce jest wspomniany już cover Zeppelinów. "Immigrant Song" śpiewany przez wikingów brzmi niezwykle przekonująco. Ciężkie brzmienie i chóralny śpiew sprawia, że doskonały utwór stał się jeszcze doskonalszy, choć przypuszczam, że znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że to profanacja. Kolejnym bonusem i coverem jest "In the Dutch Mountains" holenderskiej grupy The Nits obracającej się wokół rocka progresywnego i zimnej fali. Wersja Heidevolk jest oczywiście cięższa, bardziej epicka i żywsza, zachowano jednak charakterystyczne wolne, marszowe wręcz doomowe tempo. Na koniec bodaj najbardziej niezwykły cover, bo pochodzący z repertuaru Billy'ego Idola. Kultowy w pewnych kręgach punkowy "Rebel Yell" nic nie traci w nowej wersji. Jest cięższy, a zimnofalowy wokal zamieniony na chóralne śpiewy wikingów wypada równie przekonująco.

"Velua" to znakomicie zrealizowany pod względem brzmienia album, którego przyjemnie się słucha mimo, że nie ma na nim niczego odkrywczego. Wielbiciele Heidevolka pewnie stwierdzą, że wcale nie jest to ich najlepszy album i sądzę, że będą mogli mieć rację. Jego zaletą jest jednak przystępność, nadaje się bowiem idealnie na rozpoczęcie przygody z tym zespołem, przyjemnie się go słucha i równie często zapętla. Bonusy do niego co prawda nic nie wnoszą i są jedynie interesującym dodatkiem, taką wisienka na torcie, ale dają też poczucie, że wikingowie znają też klasykę i równie chętnie po nią sięgają jak po gorzałkę, topory i pochodnie. Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz