sobota, 15 listopada 2014

WNS XLVII: Anatomy of Habit, Usnea, Thaw


Ekstremalne granie nie tylko doskonale ryje banię, ale działa też niezwykle kojąco. Zwłaszcza jesienią. Przyjrzymy się kilku tegorocznym wydawnictwom, obok których nie można przejść obojętnie. Pośród nich znajdą się dwie zagraniczne i jedna krajowa, każda z pogranicza najróżniejszych odmian metalu (choć z przewagą doom-u) i eksperymentu dźwiękowego...

1. Anatomy of Habit - Ciphers + Axioms (2014)

Dwa ponad dwudziestominutowe utwory to cała zawartość tego wydawnictwa. Sam zespół pochodzi ze Stanów Zjednoczonych, z Chicago i jego grania nie da się zaklasyfikować jednoznacznie do żadnego gatunku. Mariaż doom metalu, industrialu, post metalu, zimno falowego punk rocka spod znaku Joy Division, noise rocka, shoegaze i klimatów Swans oraz Neurosis czy nawet szczypty stylistyki Lou Reeda- oto co proponują panowie na swoim drugim wydawnictwie.

Już debiutancki wydany w zeszłym roku, zatytułowany po prostu Anatomy of Habit był niezwykle interesujący. Duszny, niepokojący i pełen intrygujących rozwiązań dźwiękowych w których nie ma miejsca na nudę. W dodatku zawierał pięć utworów, w tym cztery przekraczające dziesięć minut. Jako się rzekło najnowszy ma dwa, przekraczające dwadzieścia minut. "Radiate and Recede" to pierwszy numer na tej płycie jest zarówno ultra-wolny, jak i bardzo ciężki. Duszne, delikatnie zaznaczone i skandowane fragmenty mieszają się tutaj w sposób fenomenalny ze ścianami dźwięku i kanonadami krzyku. Jest jeszcze ciekawiej i gęściej niż na debiucie. Drugim jest "Then Window". Ten jest jeszcze bardziej pokręcony: najpierw mroczne, drone'owe wejście i ciężkie, muliste doomowe rozwinięcie, które po jakimś czasie delikatnie się ociepla skręcając trochę w stylistykę znaną z nieistniejącego już Reverend Bizzare zmieszanego z Lou Reedem, co słychać zwłaszcza w elektronicznym, psychodelicznym, wręcz leniwym zwolnieniu.

Nie jest to muzyka dla każdego i nie da się jej jednoznacznie ocenić. Nie ma tu dźwięków prostych, łatwych i przyjemnych. To muzyka brudna, wręcz chaotyczna, pozornie nie przystająca do siebie, ale niezwykle pięknie łącząca się w całość, a przy tym wciągająca i kipiąca emocjami. Jednym słowem muzyczny masochizm, ale także ogromna przyjemność na doskonałym poziomie. Przede wszystkim dla tych, którzy nie lubią ograniczeń, którzy poszukują i umieją czerpać satysfakcję nawet z takich dziwnych połączeń jak to, które proponuje Anatomy of Habit. Bez oceny


2. Usnea - Random Cosmic Violence (2014)


Zostajemy w Stanach Zjednoczonych, choć przenosimy się do Portland, w stanie Oregon. Usnea powstał w 2011 roku. Debiutancki album, zatytułowany po prostu "Usnea" pojawił się w roku 2103, a niedawno pojawił się ich drugi album. Muzykę tego zespołu również dość ciężko sklasyfikować, choć na swoim facebooku podpisują się jako "Blackened Funeral Death Doom Metal". Takie opisówki potrafią nieźle załamać i odrzucić potencjalnego słuchacza, choć sama muzyka jest naprawdę interesująca. Wolne tempo, ciężkie i muliste brzmienie, klimat i ponad dziesięciominutowe kompozycje przyciągną wielbicieli nie tylko takiego grania, ale także wielu zmian tempa i atmosfery.

Podobnie jak na debiutanckim albumie, na najnowszym wydanym 7 listopada, również znalazły się cztery kompozycje o łącznym czasie ponad pięćdziesięciu minut, co oznacza, że każdy z numerów przekracza dziesięć minut i zawiera masę niepokojących, a przy tym znakomitych dźwięków. Tę płytę otwiera znakomity ponad dwunastominutowy "Lying in Ruin", który otwierają dźwięki wyrwane niczym z sennego koszmaru, rozwijające się powoli, duszno, drone'owo i doomowo zarazem. Wolne tempo w pewnym momencie zaczyna przypominać klimaty znane z Bauhaus i Danzig tylko rozpisanymi na ciężkich, pojedynczych akordach, które nieco później ustępują deathowo-doomowym pasażom. Potem dwa kolejne znakomite kolosy, w dodatku ponad czternastominutowe - "Healing Through Death" oraz utwór tytułowy. Ten pierwszy mocno osadzony jest w klasycznym doom metalu, a riffów i rozwiązań starczyłoby tutaj na kilka numerów takich choćby tuz gatunku jak Saint Vitus czy Trouble. W drugim na początku jest wietrznie i niepokojąco za sprawą mrocznej, akustycznej gitary i pochodowego, funeralnego tempa. Po pięciu minutach atmosfera zagęszcza się i wchodzą ciężkie brzmienia, nie brakuje jednak zwolnień, które fantastycznie rozwijają się do ekstremalnych, wręcz blackowych rozpędzeń, a na koniec niemal eterycznych wyciszeń. Istna miazga. Finał następuje w "Detritus", który trwa prawie szesnaście minut. Tu także nie ma zmiłuj. Najpierw powolny funeralny wstęp, a nawet gdy już się zaczyna rozpędzać wcale nie ma tu pięknych i radosnych melodii, wszystko jest spowite mgłą, brudem, śluzem i mułem, czyli dosłownie tak jak powinno być.

Świetna jest też okładka jaka zdobi "Random Cosmic Violence". Nawiązanie do średniowiecznych rycin, motyw słońca z okiem, który znalazł się już na debiucie i ludzkie ciało wyjęte niczym ze starych podręczników do anatomii. Wszystko w zaledwie dwóch kolorach: opalizującym, lekko kremowym białym i niebieskim, co w połączeniu z muzyką daje piorunujący efekt. Tak jak w przypadku Anatomy of Habit nie jest to muzyka łatwa. Nie jest też dla każdego, ale Ci, którzy jesienią depresję leczą dźwiękami zdecydowanie depresyjnymi, nie będą zawiedzeni. Zwłaszcza gdy to, co słuchają co roku już się zaczyna nudzić. Spodoba się także tym, którzy znają i lubią muzykę również amerykańskiej grupy YOB (który zresztą w tym roku wydał swój siódmy, również znakomity album zatytułowany "Clearing the Path to Ascend" - ale o nim będzie w kolejnym WNSie), bo propozycja od Usnea jest równie gęsta, ciężka i pokręcona we wszystkie możliwe strony.  Ocena: 8/10


3. Thaw - Earth Ground (2014)

Polska nie jest w tym roku nie jest w tyle jeśli mowa o takich metalowych kombinatach stylistycznych. Sądzę też, że nikomu sosnowieckiego Thaw nie muszę przedstawiać. Jestem jednak przekonany, że więcej znajdzie się delikwentów, którzy ich nie znają. "Earth Ground" to ich trzecia płyta studyjna, wcześniej bowiem był "Decay" z 2010 roku, epka "Advance" z 2012 i bardzo dobry self titled z 2013. Panowie mieszają tutaj black metal z różnie pojętym eksperymentem i noisem, choć doomowych czy sludge'owych rozwiązań zdecydowanie tutaj nie zabraknie. Ponadto "Earth Ground" to nie tylko najbardziej dojrzała płyta tej grupy, ale także jedna z najlepszych (nie tylko polskich) płyt tego roku.

Na płycie znalazło się osiem numerów o zróżnicowanej długości trwania i co ciekawe najdłuższy trwa nieco ponad siedem minut, a najkrótszy nieco ponad minutę. Można? Można - przysłuchajmy się jak. Przede wszystkim album jest jakby podzielony na trzy części, gdzie w pierwszej znalazły się cztery utwory; w drugiej trzy, a w trzeciej zaledwie jeden. Ale od początku: otwiera krótki "First Day" - drone'owym intrem gitarowym, mrocznym, niepokojącym i wywołującym ciarki na plecach. Po nim pojawia się wybrany na singiel "Afterkingdom", który od razu uderza ścianą dźwięku, furią i znakomitym drapieżnym riffingiem. Gęstte, muliste brzmienie wbija w fotel. Nie ma tu miejsca na metodę grzebienia i suszarki. To granie z najgłębszych czeluści, niekoniecznie Piekieł, ale na pewno wnętrza ludzkiego. Uzewnętrznienie tego, co najbardziej skryte i odpychane w zapomnienie. Równie znakomity jest "Sun", który wbrew tytułowi nie jest ciepły i słoneczny. Drone'owy nisko strojony początek i kolejna niezwykła ściana dźwięku, która rozdrapuje wszelkie rany. Nie brakuje tu wspomnianych pachnących doomem czy nawet sludgem zagrywek, ale to tylko malutkie fragmenty tego, co proponuje Thaw w swoim graniu. Dowodem na to, że absolutnie nie jest tutaj kolorowo i różowo jest także "No Light". Duszny, funeralny początek, następnie nieco szybsze rozwinięcie, w którym nie brakuje nawet wpadającej w ucho melodii i kolejnej ściany dźwięku. Szacuneczek.

"Second Day" ponownie jest króciutką introdukcją do kolejnego mocnego numeru. Przestery, zgrzyty, hałasy i kompletny chaos wprowadzają bowiem do znakomitego "Soil". Początek przypominać może motyw znany z "Incepcji", tylko rozpisany na gitary, perkusję i zagrany w duszny doomowy sposób. Chwilę później następuje bardzo dobre, mocne rozpędzenie. Kapitalna atmosfera i genialne tempo, po prostu miazga. Po nim wskakuje "Winter's Bone". Kawałek absolutnie zimny, jak wskazuje tytuł. Tu także nie brakuje świetnego, potężnego doomowego wejścia, mocnego rozwinięcia, jak również odrobiny chłodu. I wreszcie ostatni utwór, zatytułowany po prostu "Last Day". Tu znów sięgnęli po niepokojące drone'owo-noise'owe zgrzyty, które po chwili ustępują ciężkiemu rozwinięciu. Są tu typowe black metalowe pędy, jak i bardziej melodyjne pasaże, które znów przechodzą w finalny blackowy pęd. Absolut.

Ponownie, nie jest to muzyka ani łatwa, ani dla każdego. Odnajdą się tu zwolennicy mieszanek, a przede wszystkim black i doom metalu oraz fani Obscure Sphinx. Jeśli w świecie jest jeszcze miejsce na kolejny ekstremalnie grający zespół z Polski i robiący to w znakomity i absolutnie porażający sposób, to Thaw powinien się takim towarem eksportowym stać, zasługują na to i wierzę, że to panowie dopiero się rozkręcają. Jest to granie ciężkie, mroczne i przepełnione emocjami, bólem, który wspaniale potrafi oczyścić. Tu także, trzeba zwrócić na świetną, minimalistyczną okładkę, która fenomenalnie łączy się z zawartością tego krążka. Jest on jak uderzenie o ziemię, czy wręcz płytę chodnikową, a to co zostaje po przesłuchaniu, nawet jeśli jest już tylko krwawą miazgą wciąż pulsuje i domaga się więcej. Ocena: 9/10



2 komentarze:

  1. Niesamowity jest ten obrazek na początku!
    A muzyka każdego zespołu inna, a jednak jakiś wspólny klimat można usłyszeć.

    OdpowiedzUsuń