wtorek, 11 marca 2014

Sunn O))) & Ulver - Terrestrials (2014)


Norweski Ulver i amerykański Sunn O))) we wspólnym, zaledwie trzy utworowym projekcie to zdecydowanie jeden z najdziwniejszych i zarazem najciekawszych albumów roku szczerego. Ulver dopiero co wydał genialną "Messe I.X - VI.X", a Sunn O))) od 2006 roku tworzy płyty z innymi artystami i zespołami. Najnowsza z Ulverem jest czwartą taką kolaboracją...

Niestety nie mam punktu odniesienia do wcześniejszych płyt kolaboracyjnych, ani do żadnej z dyskografii Sunn O))). Nie słuchałem ich, choć sama nazwa tu i ówdzie się przewinęła i na pewno nie umknęła mojej uwadze, choć bardziej zaskakiwała dziwnością nazwy, aniżeli zainteresowaniem się ich twórczością. Być może zmieni się to za sprawą tej płyty, która jest bardzo intrygująca. Całość rozpisana na zaledwie trzy, ale rozbudowane kompozycje, zawiera się w czasie niespełna trzydziestu pięciu minut. A uwagę przyciąga już fantastyczna, minimalistyczna okładka. Na niej nie ma ani jednego napisu, tylko to, co widać. Można różnie interpretować zawarty na niej obraz, dla mnie to takie geometryczne przedstawienie człowieka witruwiańskiego. Kapitalne są też wykorzystane na niej barwy. Odcień krwawej pomarańczy (G 2095), który rozjaśnia się coraz bardziej do niemal kującego w oczy odcieniu białej pomarańczy (G 2000) w samym środku z niemal truskawkowym okręgiem w środku (G 3020). Razem stanowi to całość genialnie komponującą się z niesamowitą, oniryczną i tajemniczą muzyką będącym czymś w rodzaju soundtracku do eksperymentalnego filmu awangardowego twórcy.

Płyta składa się, jak napisałem wyżej, z zaledwie trzech numerów, a rozpoczyna niezwykły "Let There Be Light". Wyłania się powoli, jak gdyby rozbłysk budzącego się do życia światła leniwie się przeciągał i szeroko ziewał. Z każdą sekundą są to dźwięki coraz wyraźniejsze, trochę przypominające strojenie się orkiestry przed koncertem symfonicznym. Na tym tle przeciągłe piski saksofonu zdają się jednak przypominać o grozie życia, o czyhających gdzieś za rogiem niebezpieczeństwach, a nawet delikatnie zmierzając ku free jazzowej estetyce. W tym utworze bowiem elektronika miesza się z eterycznym ambientem i delikatnym, niepokojącym jazzem flirtując z każdym z osobna na przemian przy jednoczesnym zastosowaniu minimalnych środków dźwiękowych. Wszystko trwa prawie jedenaście i pół minuty, w dodatku dopiero na finał eksploduje pełnym blaskiem i uderzeniami instrumentów perkusyjnych. Piękno, które rozumie się w pełni przy zamkniętych oczach...

Po nim następuje niewiele dłuższy, bo niemal dziesięciominutowy "Western Horn". Ten otwiera niepokojący i mocny ton na tytułowej trąbie. Przeciągłe, wietrzne dudnienia rozwijają się do mrocznego, wręcz apokaliptycznego soundtracku z jakiegoś filmu o końcu świata. Niemal widzi się opuszczone pojazdy na ulicach, porzucone w pośpiechu bagaże, ruiny wieżowców i dawnych świątyń i rozbite szyby supermarketów. Tu także flirtuje się z gatunkami, gdzieś bowiem przemyka doomowa estetyka, by za chwilę jakby od niechcenia przypomnieć początki King Crimson. Ponadto, jeśli w pierwszym utworze zapalono światło, uśmiechnęło się słońce, tu natychmiast zapadła noc. W tym zmroku czają się potwory gotowe rozszarpać nie tylko ciało, ale także duszę.

Podstawową wersję płyty, trwająca trzydzieści pięć minut, wieńczy "Eternal Return", w którym na samym końcu pojawia się delikatny, przejmujący wokal Kristoffera Rygga. Ten nieco ponad czternastominutowy utwór jest równie niepokojący co dwa poprzednie, a także fantastycznie spaja oba poprzednie ze sobą w spójną całość. Zupełnie jakby została w nim podjęta nierówna walka pomiędzy światłością a ciemnością. Mroczne tło, przeciągłe smyki, powolny i smutny ton całości i jednoczesna gęsta atmosfera nie tylko wprawia w osłupienie, ale także zachwyt. To muzyka trudna, ale ze wszech miar bardzo intensywna, wciągająca i zniewalająca swoim pięknem i jednoczesnym bólem, niepewnością i strachem wyłaniającym się z każdego pojedynczego elementu.

Wersja japońska zawiera jeszcze jedną płytę, niewiele krótszą od tej na nasz rynek, a w dodatku równie niezwykłą. Na niej znalazło się nieco ponad dwadzieścia pięć minut dźwięków, co razem daje ponad godzinną porcję niezwykłości, delikatności i niepokoju. Pierwszym z nich jest ponownie "Eternal Return" w wersji z roku 2009 roku, różniącej się brudniejszym miksem i mniej wysublimowanym, ale równie przejmującym brzmieniem. Sądzę nawet, że jest on jeszcze ciekawszy od tego, który znalazł się na wersji podstawowej, także za sprawą intensywniejszego wykorzystania gitar i innej wrażliwości, konstrukcji i dawkowaniu poszczególnych harmonii. Drugim numerem, a właściwie w tym wypadku piątym, jest "Fidelio". Utwór, który również powstał w 2009 roku i nie znalazł się na pierwszej płycie. Gościnnie wystąpił w nim węgierski wokalista black metalowy Attila Csihar, znany między innymi z norweskiego Mayhem. Niemal dwunastominutowa kompozycjatakże wyłania się powoli. To także najmroczniejszy numer tej płyty, a wszystko za sprawa niemal operowego klimatu (przywodzącego na myśl przedstawienie operowe z trzeciej części "Gwiezdnych Wojen") i fenomenalnego wokalu Csihara. Można też odnieść wrażenie, że uczestniczymy tutaj w rytuale przywołującym któregoś z lovecraftowskich Pradawnych, może nawet samego Cthulhu. Świetny klimat, fantastyczny aranż i kapitalne uzupełnienie przejmującej pierwszej płyty.

Trudno stwierdzić na ile jest to płyta Sunn O))), a na ile Ulvera, ale na pewno jest to płyta naprawdę niezwykła i urzekająca. Na pewno nie jest też dla wszystkich, bardziej dla wielbicieli obu grup, czy szeroko pojętych minimalistycznych eksperymentów muzycznych, aniżeli dla tych, którzy wolą melodię, riffy i szybką perkusję. To muzyka skierowana do ludzi myślących i nadających na skomplikowanych falach, którzy w tym pozornym bezdźwięku wyczują zawarte w niej emocje i historie, nimi się zrelaksują i odpłyną. Ocena: 8/10


1 komentarz:

  1. Fantastyczne, naprawdę. :)
    Podoba mi się Twoje porównanie z opera w Gwiezdnych Wojnach, miło wiedzieć, ze nie tylko ja zwróciłam uwagę na dźwięki w tej scenie. :)

    OdpowiedzUsuń