czwartek, 26 stycznia 2012

Lamb Of God - Resolution (2012)


Lars Ulrich z Metallici powiedział kiedyś o Lamb Of God, że jest to jedna z najciekawszych i najoryginalniejszych grup metalowych ostatnich kilku lat.
Jakkolwiek zdanie Ulricha mam w głębokim poważaniu, w przypadku Owieczek, chylę czoła i potwierdzam, w rzeczy samej tak właśnie jest…

Prawdopodobnie nie sięgnąłbym po twórczość Owieczek, gdyby nie rekomendacja kumpla, a następnie bardzo dobrze odebrana przeze mnie, ostatnia płyta „Wrath” z 2009 roku.
Wcześniejsze albumy rozwałkowały mnie z kolei we wszystkie możliwe strony, a same płyty przejechane zostały prawie do granic możliwości, krótko mówiąc do zdarcia. O nowym albumie usłyszałem późno, bo właściwie dopiero wtedy, kiedy już był gotowy, a kiedy wreszcie wpadł w moje ręce…

… jestem w stanie właściwie wybełkotać tylko trzy słowa: „Owieczki dały czadu!”. Jak zwykle zresztą. Trzeba przyznać, że materiał jest masakrujący (w sensie pozytywnym), jeśli chodzi o doznania słuchowe, brud czy rozwiązania. Podobnie jak na poprzedniej płycie, Lamb Of God i tym razem poszło w nieco inną stronę niż na pierwszych wydawnictwach, którym bliżej było jednak do metalcore’u, choć „Wrath” zdradzał już ciągoty w stronę bardziej klasycznego metalu.

Na najnowszym albumie poszli z kolei jeszcze dalej. Otwierający, trwający zaledwie dwie minuty z sekundami, „Straight For The Sun” uderza ciężkim riffem niczym z Black Sabbath. Wolny, gęsty doomowy klimat połączony z groove’em znanym z Sepultury. To zaledwie początek uczty, a mocny otwieracz wywołuje ślinienie jak u psa Pawłowa: spróbuję opisać tylko te najciekawsze kąski z czternastu dań…

„Ghost Walking” znany już z akcji promocyjnych albumu rozpoczyna stonerowa zagrywka i całość przyśpiesza. Stoner w polewie Owieczkowej smakuje znajomo, ale bynajmniej nie mdło. Doprawiony w sam raz, z iście mistrzowskim wyważeniem ciężkości i ostrości.
Nie ustępuje mu numer kolejny, czyli „Guilty”, który jest jeszcze szybszy i jeszcze bardziej agresywny. Za takie właśnie numery kocha się Owieczki na zabój.
Chwytliwy „The Number Six” to… numer szósty. Walec miażdżący na swojej drodze dosłownie wszystko i to w sposób bezlitosny. Pozostawiając daleko w tyle wszelką konkurencję i idealnie nadając się na koncertowe piekło.

Chwila wyciszenia przy akustycznej miniaturce noszącej tytuł „Barbarosa”. Majstersztyk, będący idealnym wprowadzeniem do „Invictusa” – kolejnego solidnego jebnięcia. Przed oczami wiruje kurz, gdzieś przemykają stopy wirujących w moshu fanów… tak! Zdecydowanie koncertowy killer i to pierwszorzędny.
W „Cheated” pośrednio wracamy do pierwszych płyt Owieczek, nawet gdzieś z czasów istnienia pod szyldem Burn The Priest. To dobry kawałek, ale nie wiem czy aż tak konieczny dla całości.

Odrobinę zwalniamy w świetnym, epickim „Insurrection”. Czysty, jak na standardy Randy’ego, wokal i kapitalne ściany riffów. I jest to jeden z najlepszych i najciekawszych kawałków na płycie. Po nim następuje kolejny absolutnie wgniatający w fotel i wżerający się w mózg killer, czyli „Terminally Unique” bardziej melodyjny, z mięsistymi riffami i z kapitalnym wokalem, który z płyty na płyty jest coraz lepszy.
Mały skok w bok w stylistykę Pantery? Proszę bardzo: utwór nosi tytuł „To The End”. Ale to nie koniec płyty, co to, to nie!

Przedostatni jest „Visitation” – właściwie to kawałek typowo thrash metalowy polany charakterystycznym Owieczkowym, tłustym sosem. Trochę jakby wyjęty z sesji „Wrath”, ale dużo bardziej brudny i niepokorny.
Finałowy i najdłuższy na albumie „King Me” przyprawić może o palpitacje serca z kolei niejednego wielbiciela Owieczek. Wolny, ni to stonerowy, ni to doomowy gitarowy wstęp, orkiestrowe wstawki przywołujące eksperymenty Metallici z „S&M” i raz po raz charakterystyczne, drapieżne ciężkie, gęste riffy… palce lizać, a dla uszu to istny miód…

Miałem opisać najsmaczniejsze kąski, a pominąłem zaledwie kilka utworów… wcale nie gorszych od wymienionych, ale troszkę może odstających, moim zdaniem, od całości. Sama płyta trwa prawie godzinę, trudno żeby wszystkie trzymały równy poziom. Ale to w końcu Owieczki, więc poziom jest jak zawsze wysoki. Po prostu świetny, mocarny album – zdecydowany faworyt do przyszłorocznego podsumowania (!).

Obok m.in. Killswitch Engage i All That Remains należą do grup powstałych w tym samym czasie i wyrosłych na tych samych założeniach stylistycznych. Ale to im właśnie, Owieczkom przysługuje miano Bogów takiego grania. Proszę zauważyć, Bogów, a nie Owieczek. Bo Owieczkami to oni nie są na pewno, a już tym bardziej boskimi. To bardziej wilki, czy też raczej diabły, w owczej skórze. A najnowszy album dobitnie to potwierdza…

Ocena: 9/10


2 komentarze:

  1. Szczegółowa i ciekawa recenzja. mam do Ciebie pytanie: czy skoro odmieniamy nazwę zespołu przez nasze własne polskie przypadki to nie powinnismy jej z lekka spolszczyć? mówię o nazwie Metallica. jakos zawsze mi dziwnie wyglada "Metaliici" i byłabym skłonna uzywać raczej "Metalliki". pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że recenzja się podoba. Akurat w przypadku Mety obie formy są poprawne, aczkolwiek ja, jako (prawie) filolog polski z wykształcenia, skłaniam się raczej do odmiany ich nazwy z użyciem litery "c", bo to wszak amerykańskie (angielskie) słowo/nazwa, aczkolwiek również spotkałem się z odmianą z użyciem litery "k". Także myślę, że to kwestia gustu i przyzwyczajenia. Również pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń