wtorek, 10 stycznia 2012

Cloud Nothings – Attack On Memory (2012)


Nigdy nie potrafiłem pojąć, czym jest zwierzę kryjące się pod nazwą indie rock.
Termin kojarzył mi się z wesołymi nastoletnimi chłopaczkami, którzy dopiero, co odessali się od piersi matek, a już chwycili gitary i zaczęli udawać, że są nowymi Beatlesami. I w znacznej mierze tak to w sumie wygląda. Szczerze mówiąc nadal nie wiem, czym jest ten indie rock. Ostatnimi czasy zupełnie nieoczekiwanie i szukając czegoś diametralnie innego trafiłem na zespół, który wstrząsnął moimi bądź, co bądź mieszanymi odczuciami do tego gatunku.

Zespół Cloud Nothings, bo o nim mowa, powstał jako jednoosobowy projekt Dylana Baldi na Case Western Reserve University w Cleveland, Ohio w Stanach Zjednoczonych w roku 2009.
Pierwsze nagrania zrealizował na komputerze. Zostały one wydane w 2010 roku na płycie „Turning One”, kiedy Baldi zebrał już cały skład. Pierwszy oficjalny album grupy „Cloud Nothings” miał swoją premierę 25 stycznia 2011 roku. Trzeci album grupy, ale drugi oficjalny ma premierę w tym roku, również w styczniu. Album zatytułowany „Attack On Memory” promuje singiel „No FutureNo past” zrealizowany w listopadzie roku poprzedniego.

Ów singiel otwiera płytkę i… nasuwa się od początku skojarzenie z „Again” Archive zmieszanego z U2. Utwór ma podobny, wolny pulsacyjny początek, który rozwija się powoli do szybszych obrotów. Duszny, smutny klimat i przejmujący wokal Dylana zwalił mnie z nóg. Rzadko płaczę słuchając muzyki, ale w tym utworze jest coś co porusza do głębi…
Szybszy, bardziej rockowy jest numer drugi – prawie dziewięciominutowy „Wasted Days”. Nie brakuje w nich gitarowych zagrywek i snujących się pasaży niczym z poczciwych lat 60 i 70 – co brzmi świeżo i niezwykle ujmująco.
Po nim następuje seria krótszych utworów, mieszczących się w długości trzech, czterech minut. Brzmiący jak przyśpieszone nagranie Beatlesów „Fall In” znów ujmujący magią emocji, feerią barw i wrażeń jakich brakuje w większości dzisiejszych piosenek.
Nieco spokojniejszy, trochę jak z U2 a trochę jak z The Who jest „Stay Useless”. Ekstatyczne, przebojowe uderzenie wywołuje uśmiech, choć należy pamiętać, że tematyka nie jest łatwa. To bardzo smutny album, przesiąknięty melancholią i tęsknotą, za czymś, co już nie wróci. Instrumentalny „Seperation” znów przywołuje dźwięki znane z lat 60 i 70, a wszystko za sprawą ścian gitar i wspaniałym basie, który razem z perkusją prowadzi całość do coraz szybszych pędów, których nie powstydziliby się pewnie i w Led Zeppelin.
Fantastyczny jest też numer kolejny „No Sentiment”. Bardziej taneczny, ale nie pozbawiony gitarowych ścian, zwolnień i przebojowego refrenu. Mi osobiście zapachniało tutaj trochę twórczością Morriseya.
„Our Plans” nie zwalnia tempa, choć jest zdecydowanie najłagodniejszy i najbliżej mu chyba pojęciu „indie rock” w dosłownym znaczeniu – gdzieś nawet przemykają skojarzenia z Arctic Monkeys, które nagle zaczęło grać jak U2 (ten narastający finał jest przepiękny). Ostatni „Cut You” jest jeszcze bardziej zbliżony do stylistyki U2 – nie tylko kompozycyjnie, ale tez wokalem. Przez większość czasu właściwie Dylan wykrzykuje słowa, tutaj pozwala sobie na łagodny śpiew przywołujący Bona i granie jego ekipy gdzieś z „Zooropy” i „Pop”. W ogóle Cloud Nothings ma wiele wspólnego z irlandzką legendą.

Debiutancki album pozostawia wiele do życzenia, słychać komputerowy dźwięk i dawkę niepewności co i jak zrobić, żeby to miało przysłowiowe ręce i nogi. Kolejny album był dużym krokiem naprzód, zawierając w sobie równie energetyczne, przebojowe i pomysłowe utwory. Trzeci album zespołu Dylana to z kolei coś niesamowitego i oczarowującego. Owszem, jest to gitarowe granie, w którym nie sposób o liczne skojarzenia, niepozbawione dawki przebojowości i pewnego schematyzmu, ale podane tak niesamowicie świeżo, że po skończeniu puszcza się płytę jeszcze raz i jeszcze raz…

Być może jest to zespół będący pokłosiem świetności gatunku zwanego „indie”, ale nie oto chodzi. Dla mnie to po prostu kapitalna rockowa pozycja, pełna rasowych songów przepełnionych młodzieńczym zapałem i emocjami, które poruszają i wnikają głęboko w duszę. A czy nie tego szuka się słuchając muzyki? Nieoczekiwanie też, już na początku roku mam faworyta do przyszłorocznych zestawień, a takie rzeczy nie zdarzają się często.
Warto zapoznać się z twórczością tego zespołu, a na pewno z debiutanckim „self titled” i tegoroczną świeżynką – słucha się tego z nieukrywaną przyjemnością i bez chwili znużenia…

Ocena: 8,5/10

1 komentarz:

  1. Ja też nie czuje jakos tego gatunku muzyki, choć wciąz obijają mi sie o rózne częsci ciała informacje na ten temat. próbka, która zamiesciłes jest całkiem ok. :)

    OdpowiedzUsuń