poniedziałek, 2 stycznia 2012

The Icebreaker – Freezing Vein EP (2011)


Czterej Lodołamacze Apokalipsy

Białostocki Lodołamacz (na dobry początek nowego roku) nie przełamie żadnych lodów, bo tych w tym roku zima nam poskąpiła. Nie przełamie też żadnych stylistycznych barier, ale może zmrozić nie jeden włosek i żyłkę, a cały ich pęczek. Pięć utworów wystarczy by skopać kilka tyłków przymarzniętych z niewiadomych powodów do siedzeń miękkich i twardych. Zasadnicze pytanie brzmi czy, aby na pewno? Przysłuchajmy się…

The Icebreaker powstał w sierpniu 2009 roku w Białymstoku z inicjatywy wokalisty i gitarzysty Macieja Rogowskiego oraz perkusisty Kacpra Radulskiego. W lutym, roku następnego dołączył do nich basista Łukasz Bondar, a w grudniu gitarzysta rytmiczny Emil Kania. Według chłopaków stylistyka grupy ewoluowała od tego czasu z mieszanki alternatywnego rocka z thrash metalem do mieszanki alternatywnego rocka z groove metalem i metalcore’em. Trzeba przyznać, że brzmi groźnie i wyraźnie pachnie już choćby Lamb Of God. Na przełomie października i listopada 2011 roku zrealizowali swój pierwszy materiał – debiutancką epkę „Freezing Vein”.

Otwierający płytkę „Emotional Breakdown” może zrazić potencjalnego słuchacza, ale nie dlatego, że zaczyna się od akustycznej gitary. I również nie dlatego, że Maciej śpiewa w nim łagodnie i miałkliwie niczym z Beatlesów, Red Hot Chili Peppers czy może nawet z Coldplay. Potem co prawda kawałek przyśpiesza, ale co odrzuca to sposób nagrania kawałka. Gitary, choć grają interesujące riffy giną dość wyraźnie pośród zbyt wysuniętej na przód perkusji. Cóż, kawałek na otwieracz to raczej nie jest.
Drugi numer nosi tytuł – „Knife”. Ostrzejsze wejście gitar i zwolnienie, spokojny wokal z manierą Hetfielda i przywalenie z ciekawym growlem (Lamb Of God się kłania) i ponowne zwolnienie i przywalenie. Konstrukcja i pomysł jest bardzo dobry, ale tu nadal z brzmieniem nie jest za dobrze – choć gitary już brzmią lepiej, to perkusja nadal wybija się odrobinę za mocno na całość.
Trzeci „Slow Down” to wbrew pozorom nie zwolnienie, ale intensywne przypierdolnięcie w stylu wczesnego Lamb Of God z elementami trochę jakby rapowanych partii rodem z Linkin Park czy Rage Against The Machine. Tu Maciej wypada bardzo interesująco i nawet nie przeszkadza nadal mocno wysunięta perkusja.
W czwartym czas na podduszanie w „Suffocation”. Średnie tempo, ciekawe riffy przywołujące Anthraxa, może nawet Slayera, który został przyprószony pustynnym stonerowym szlifem rodem z Black Label Society. Tu też całość trzyma się siebie – brud i wybijająca się perkusja doskonale współgra z rzeżącymi nisko strojonymi gitarami.
Na koniec, prawie pięciominutowy i najdłuższy utwór na płytce noszący tytuł „Swept Away With Wind”. Tak jak otwierający płytkę jest to akustyczny kawałek, który od początku bardzo mocno pachnie Metallicą, a zwłaszcza utworami w rodzaju „One” czy „The Day That Never Comes”. Mimo to nie jest bezmyślną kopią, a raczej impresją na temat i spokojnie mógłby być nawet dłuższy, bo kończy się tak jak jakby to nie było wszystko. W tym miejscu trzeba przyznać, że Maciej ma ciekawą barwę głosu gdy śpiewa na czysto i z dużym powodzeniem wychodzą mu te mocniejsze screamo-growlowane partie.

Dwa pierwsze kawałki mocno odstają od reszty materiału, razi pewna schematyczność i powtarzalność motywów wypracowanych przez zespoły, którymi wyraźnie się chłopacy inspirują. Trzy kolejne są znacznie bardziej interesujące. Może razić produkcja – dość często ginące gitary, zbyt mocno wysunięta na pierwszy plan perkusja. Nie wątpię, że na koncertach chłopaki wypadają znacznie lepiej – bardziej zadziorniej i mocniej – tu niestety pazura zabrakło. Materiał jest krótki i pozostawiający wiele do życzenia. Intensywną pracą Lodołamacze z Białegostoku przełamią lodowce, na razie złamali jedynie lody, takie, co można kupić w cukierni albo w supermarkecie. Mimo to trzymam kciuki i życzę wszystkiego dobrego – jest nieźle, ale na pewno może być jeszcze lepiej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz