sobota, 13 kwietnia 2019

Periphery - IV: Hail Stan (2019)


Napisał: Jarek Kosznik

Niemalże przed chwilą, bo 5 kwietnia 2019 roku miała miejsce premiera szóstej (jeśli liczyć pojedynczo) długogrającej płyty zespołu Periphery pt. „Periphery IV – Hail Stan”. Poprzednią nagraną prawie 3 lata temu płytą „Periphery III – Select Difficulty” zespół ostatecznie zamknął usta niektórym krytykom i umocnił się na absolutnym szczycie współczesnego progresywnego grania. Ciekawostką jest fakt, że jest to pierwszy w historii album nie nagrany za pośrednictwem Sumerian Records, ponieważ panowie postanowili postawić na całkowitą niezależność twórczą. Miało im w tym pomóc założenie własnej wytwórni 3DOT Recordings. Jest to ponadto pierwszy od czasów milowego „Periphery II” album bez twórczego wkładu Adam „Nolly” Getgood’a, który tym razem zajął się wyłącznie nagrywaniem wcześniej skomponowanych partii gitary basowej i tradycyjnie mixem oraz masteringiem całości.

Nazwa płyty „Hail Stan” jest dość niedorzeczna i groteskowa, podobno każdy z członków zespołu posiada inną teorię na temat nazwy najnowszego dzieła. Wersją najbliższą prawdy jest prawdopodobnie chęć oddania hołdu Stanowi Lee, zmarłemu niedawno legendarnemu producentowi komiksów i współtwórcy postaci Spider-Mana. Ta nazwa pokazuje, że panowie z Periphery mają pewne zamiłowanie to mniej poważnych gagów czy innych niespodziewanych wtrąceń czy odniesień. Nagrywanie płyty zaczęło się wczesną wiosną 2018 roku, a ostatnia sesja nagraniowa była na jesieni tegoż roku. Czy ta płyta przebiła swoich poprzedników? Czy różni się w jakiś szczególny sposób? Jaki jest klimat płyty? Czy wokalista Spencer Sotelo zrobił jeszcze kolejny postęp? Czy zastosowano tutaj jakiś spójny koncept liryczny? Postaram się odpowiedzieć na te pytania.

W przeciwieństwie do poprzedniego wydawnictwa, które rozpoczynało się od szybkiego, ostrego „Price is Wrong” tym razem członkowie postanowili otworzyć płytę najdłuższym utworem w historii, trwającym prawie 17 minut pod tytułem „Reptile”. Prawdopodobnie zastanawiano się do ostatniej chwili nad sensem umieszczania tak długiej kompozycji na początku, jednakże zdecydowano tym razem – żadnych reguł gry - robimy cokolwiek chcemy. Powyższy bardzo długi kawałek można zasadniczo podzielić na trzy części. Wszystko rozpoczyna się bardzo intrygującymi, tajemniczymi, symfonicznymi motywami, gdzie z czasem wchodzi wokal podkręcający dalej atmosferę nieprzewidywalności, po czym jak grom z jasnego nieba zdecydowanie wchodzi wiodący, a zarazem mój ulubiony na płycie riff nagrany przez Marka Holcomba. Jest to prawdziwy klasyczny riff spod ręki tego muzyka, wyróżniający się szaleństwem, mrokiem a zarazem poczuciem humoru. Dalej słychać takie różne huśtawki emocjonalne będące mieszanką takich utworów jak "Omega" czy "Prayer Position". Dzieje się całkiem sporo, jednakże daleko tutaj to szaleństwa rodem z innych „suit” zespołu. Około 7 minuty po kolejnej porcji ostrych, lekko blackmetalowych, inspirowanych „side-projectem” muzyków zespołem Haunted Shores motywów gitarowych, rozpoczyna się długi spokojniejszy fragment. Rewelacyjne riffy grane na czystym kanale, które pojawiały się na różnych snippetach tworzą niezapomniany klimat, a zarówno genialne melodie wokalne Spencera, jak i gościnne partie mówione przez Mikee’a Goodmana z zespołu Sikth, podkręcają temperaturę i atmosferę do czerwoności. Słychać tutaj momentami nieco inspiracji Brytyjczykami z 1975. Nagle wszystko przechodzi znów w riffową kanonadę, gdzie tym razem wykorzystano stare demo Mishy Mansoora pod tytułem „The Focus Hour”. Z czasem na tle pulsującego gitarowego „groove” wchodzi prawdopodobnie najlepsze solo Marka Holcomba jakie kiedykolwiek nagrał. Fantastyczna mieszanka techniki, nietypowego frazowania i klasycznych zagrywek Marka. Dalej mamy następny symfoniczny fragment, przeplatany znakomitymi riffami granymi w średnim tempie, na tle których Sotelo śpiewa motyw, który jeszcze pojawi się później na płycie. Ostatnia, trzecia część „Reptile” to już mieszanka najbardziej klasycznych breakdownów grupy i layerów instrumentalnych rodem z P1 (recenzja wkrótce na naszych łamach). Gdy ucichną gitary, dalej jeszcze trwa wspaniały elektroniczny motyw. Co za fascynująca podróż!


Wszystko przechodzi płynnie w prawdziwy „walec” czyli „Blood Eagle”. Jest to prawdopodobnie najbardziej klasyczny utwór grupy na „Hail Stan” zawierający takie elementy to jest  bardzo zwariowane „djentowe” kanonady, niektóre bardzo niestandardowe rytmicznie, genialne, wręcz wirtuozerskie solo Mishy Mansoor’a (mocno inspirowane Allanem Holdsworthem i Fredrikiem Thorendallem), pełne wszelakich technicznych zawijasów. Każdy moment tutaj to pełna klasyka Periphery, słychać tutaj bardzo mocne odniesienia do takich „hymnów” grupy jak „Make Total Destroy”, „Masamune” czy „Ragnarok”. Głowa może odpaść od headbangingu! Interesującym faktem jest także warstwa tekstowa, częściowo oparta na fikcji, na temat wikingów podbijających Anglię stosujących wybitnie brutalne metody tortur. Muzyczną kontynuacją , a zarazem jego tekstowym przeciwieństwem jest totalnie zwariowany „Chvrch Bvrner”, gdzie dochodzi do „rewanżu” gdzie wyspiarze próbowali „nawracać” Skandynawów na chrześcijaństwo. W warstwie muzycznej jest tu sporo nowości, słychać tutaj dość egzotyczną mieszankę punk rockowo/nu metalowych motywów rodem z Papa Roach, z blackmetalowym odcieniem w akordach. Moim zdaniem jednak ten utwór jest zdecydowanie bardziej chaotyczny niż mroczny, przydałoby się trochę więcej złowrogiego dysonansu w riffach. Perełką jest zakończenie gdzie prawdopodobnie szum z kabla gitarowego zostaje przetransformowany w… elektroniczno-taneczny motyw. Chwilę wytchnienia daje kolejny opowiadający o rdzennych mieszkańcach Ameryki Północnej „Garden in the Bones”, mogący uchodzić za pewną kontynuację takich kawałków jak „Alpha” czy „22 Faces” z „Juggernaut:Alpha” (nasza recenzja tutaj). Warstwa instrumentalna w tym utworze jest zdecydowanie uproszczona, chociaż należy wyróżnić wyborny riff w połowie utworu skomponowany przez Jake Bowena, który mocno wbija się w pamięć. Po raz kolejny panowie raczą słuchacza fajną solówką. Intensywne zakończenie przechodzi w „ It’s Only Smiles” gdzie słuchacz jest witany bardzo pogodnymi, radosnymi gitarowymi zagrywkami i ciepła barwą wokalisty. Genialny jest środek utworu, gdzie słychać trochę nieco uproszczony rytm z „Absolomb” z P III (nasza recenzja tutaj), potem wchodzi wręcz bezczelnie melodyjne solo Jake Bowena. Wspaniały, bardzo przyjemny fragment albumu. Jest to bardzo osobisty utwór dla wokalisty Spencera Sotelo, gdzie tekst opowiada o jego zmarłej siostrze, która wprowadzała go w świat muzyki w bardzo niesprzyjających warunkach ponieważ pochodzili z rodziny ortodoksyjnych wyznawców Jehowy, gdzie niemile jest widziana jakakolwiek ostra, metalowa muzyka. Kompletną zmianę aury wnosi następny „Follow Your Ghost”, gdzie przez pierwsze półtora minuty postawiono na absolutny minimalizm muzyczny celem nadania ciężaru. Z czasem riffy się rozwijają , tworząc bardzo brudny i surowy klimat. Nie brakuje tutaj także wspaniałych melodyjnych wstawek, wprowadzających słuchacza w trans. Część wokali co nieco przypomina mi legendarną kreskówkę o Scoobym Doo, co oznacza że chłopaki nie biorą wszystkiego aż tak poważnie.

Pewnym nieporozumieniem jest „Crush” gdzie właściwie nie ma żadnych gitarowych riffów, tylko banalny, dyskotekowy rytm trwający przez cały czas. Pewnym ratunkiem jest końcowy fragment w stylu „symfonicznego fusion” a’la „Have a Blast” z P II. Dowcipne, stare demo z soundclouda Mishy jest naprawdę bardzo interesujące, ubolewam tylko trochę, że to też nie zostało nagrane na gitarach. Po nim wchodzi recyklingowane, bardzo stare demo Haunted Shores pod tytułem „Sentient Glow”, gdzie pierwsze wokale jeszcze nagrywał….Chris Barretto z zespołu Monuments. Poza wstępem ten kawałek nieszczególnie mnie porwał, zresztą zawsze to było moje najmniej lubiane demo Haunted Shores. To już druga płyta Periphery z rzędu gdzie zakończenie wzbudza we mnie bardzo mieszane uczucia, tym razem w postaci „Satellite”. Po raz kolejny postawiono na przesadną delikatność, lekkość i emocjonalność, chociaż w przeciwieństwie do „Lune” tutaj zdarzają się genialne fragmenty. Mam na myśli stary riff Holcomba, grany na delay’u który powstał 5 lat temu. Opisywany fragment występuje tutaj kilkakrotnie, także podczas wybitnego, prawdopodobnie największego popisu wokalnego na P IV Spencera Sotelo, w refrenie około piątej minuty. Naprawdę Spencer dokonuje tutaj rzeczy wręcz niemożliwych. Niemniej utwór jako całość jest zbyt długi, spora jego część nie przypadła mi do gustu. Gdzie te czasy kiedy płytę Periphery kończyły takie muzyczne brylanty jak „Stranger Things” czy „Racecar”? Na same zakończenie „ Hail Stan” pojawia się groteskowa kwestia „suck my balls”. Faktycznie na tej płycie muzycy osiągnęli pełna swobodę artystyczną wyrażania siebie.

Ocena: Pełnia
„Periphery IV – Hail Stan” jest płytą nieco inną niż wszystko wydane do tej pory przez zespół. To co Misha Mansoor przyznawał w wywiadach, że jest to najłatwiejsza płyta nagrana przez Periphery okazało się prawdą. Dość mocno ubolewam że zrezygnowano ze sporej porcji riffów na rzecz znacznie łatwiejszych, a często mniej pamiętliwych motywów. Innym minusami „Hail Stan” są m.in. nadmierne wydłużenie niektórych kawałków ("Crush", "Satellites"), brak Noly’ego w procesie tworzenie kompozycji jak i spora rezygnacja ze złożoności dźwiękowej akordów (dysonansów i innych przecież tak charakterystycznych „dziwacznych” wstawek). Z drugiej strony mamy tutaj kilka naprawdę wybornych solówek, moim zdaniem najlepszych od czasów P II (nasza recenzja tutaj). Płyta zawiera dużo ciężaru, mroku czy melancholii, uważam, że klimatem przypomina „Juggernaut Omega” (nasza recenzja tutaj). Występują tutaj też niezwykle imponujące orkiestracje i sekcje smyczkowe, naprawdę wspaniale się tego słucha. Największe słowa uznanie należą się jednak Spencerowi Sotelo, który uznając, że niemożliwe nie istnieje jeszcze bardziej rozwinął swoje rzemiosło, szczególnie w zakresie growlu i screamu. Ponadto jego wysokie nuty zostały jeszcze bardziej wzmocnione, co bez krzty przesady ustawia go w jednym rzędzie z takimi legendami jak Freddie Mercury. Wiedziałem, że kiedyś do tego dojdzie, Spencer jest niczym wino, im starszy tym lepszy. Pod względem lirycznym nie ma tutaj spójności, choć występuje tutaj kilka tekstów o podłożu historycznym. Podsumowując, nie jest to niestety wybitna płyta, daleko jej chociażby do P II, niemniej jest to poziom porównywalny to poprzedników. Mimo pewnych minusów każda ocena poza najwyższą, byłaby bardzo krzywdząca. Faworyt do czołówki najlepszych płyt roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz