czwartek, 7 marca 2019

Queensrÿche - The Verdict (2019)


Queensrÿche z Toddem La Torrem przy mikrofonie uderza po raz trzeci i jest nie tylko ich najlepsza płyta od czasu wyrzucenia Geoffa Tate'a, ale także najlepszy album od dwudziestu pięciu lat, czyli od czasu "Promised Land". Co znalazło się na piętnastym, a właściwie szesnastym (jeśli liczyć "Frequency Unknown" efemerycznej wersji Queensrÿche Geoffa Tate'a zanim ten został zmuszony do zmiany nazwy*) krążku amerykańskiej legendy?

Zanim przysłuchamy się zawartym na "The Verdict" numerom trzeba przyjrzeć się kilku faktom dotyczących piętnastego albumu Queensrÿche. Zapowiedziany przez obecnego wokalistę grupy 1 maja 2017 roku album i według jego słów miał zawierać piętnaście kawałków. Jeszcze w 2017 roku, bo we wrześniu, zespół wszedł do studia, by zarejestrować materiał, wówczas też planowano premierę na wczesny rok 2018. Później jednak przełożono datę premiery na następny rok, czyli miłościwie nam panujący rok dwóch tysięcy dziewięćsiłów. 'The Verdict" ukazał się 1 marca i jest pierwszym albumem na którym Todd La Torre oprócz przy mikrofonie udziela się także przy perkusji, zastępując studyjnie dotychczasowego wieloletniego perkusistę Scotta Rockenfielda. Trzeci album z La Torrem jest dłuższy o niemal dziesięć minut od jego debiutu, czyli płyty "Queensrÿche" z 2013 roku i krótszy o około dziesięć minut od "Condition Hüman" z 2015 roku (o dwadzieścia minut jeśli patrzeć na wersję rozszerzoną poprzedniczki).

Na najnowszej płycie Queensrÿche nie mogło zabraknąć charakterystycznego loga, tak zwanego Tri-tyche'a, które tym razem wbite zostało w wulkan w chwili erupcji. Dodatkowo robi on za wagę, która zdaje się coś odmierzać - czy to wartość udania płyty, czy też grzech ludzkości, o czym z kolei może świadczyć postać w płaszczu stojąca tuż za nim i przypominająca nieco tę znaną z trylogii "Keeperów" niemieckiej formacji Helloween. Samo logo grupy poprzez wbicie podstawy tegoż w czubek eksplodującego wulkanu przypominać zaś może drewniany totem ze wspomnianego już "Promised Land". Nie sądzę, żeby było to nawiązanie całkiem przypadkowe, bo najnowszy materiał brzmi tak jakby grupa w swoisty sposób chciała nawiązać do ostatniego naprawdę dobrego albumu**, z tą różnicą, że tym razem gra znacznie ciężej i mroczniej niż kiedykolwiek. Co ciekawe, jest to także pierwszy album z La Torrem, w którym przemyca on znacznie więcej własnego wokalu, który już tylko w niektórych miejscach przypomina Tate'a sygnalizując ciągłość i do czynienia z tym samym zespołem, który także brzmieniowo i kompozycyjnie nieco zmodyfikował i uwspółcześnił swoją stylistykę.


Zaczynamy od "Blood of the Levant", który uderza w nas bez zbędnych wstępów melodyjnym gitarowym riffem i sprawną, szybką perkusją. To numer, który na dzień dobry robi bardzo dobre wrażenie i do tego, brzmi znacznie ciekawiej i żywiej niż to, co znalazło się na dwóch poprzednich,  udanych wszakże albumach amerykańskiej formacji. Po nim wpada również bardzo udany "Man the Machine" - ostrzejszy, ale również nie rezygnujący z melodyki, a do tego wyraźnie nawiązujący stylem do lat 80tych i pierwszej połowy lat 90tych, czyli najlepszego okresu dla Queensrÿche. Przy okazji sam utwór pachnie trochę też właśnie ówczesnym Helloweenem i to bardziej już nawet z czasów dołączenia Andiego Derisa aniżeli wcześniejszych krążków Niemców. Klimatycznie zaczyna się "Light-years", który najpierw się wyłania z ciszy, a gdy przyspiesza stawia na marszowe tempo i co najbardziej szokujące po raz pierwszy La Torre pozwala sobie tutaj na śpiew nie przywołujący Geoffa Tate'a i muszę przyznać, że bardzo dobrze to do siebie pasuje. Po nim panowie nieco spuszczają z tempa i usypiają czujność egzotycznym wejściem w "Inside Out", jednakże i on po chwili bardzo interesująco się rozkręca do nieco szybszego, marszowego tempa gdzie La Torre powraca do bardziej charakterystycznego dla Queensrÿche wokalu. Zdecydowanie szybciej robi się ponownie w znakomitym "Propaganda Fashion", który brzmi tak jakby mógłby znaleźć się nawet na "Empire". Równie udany jest balladowy "Dark Reverie" bynajmniej nie uciekający w cukierkowość, bo o dość mrocznej i niepokojącej atmosferze. Wracamy do ostrzejszego grania w "Bent", który ponownie brzmi tak jakby panowie cofnęli się do lat 90tych, dbając jednocześnie oto, by album brzmiał jak najbardziej współcześnie. Bardzo udany jest następujący po nim "Inner Unrest" w którym znów nieźle wkręca się melodia z tegoż i zdecydowanie przypomina o latach świetności grupy. Tempo nie siada w równie udanym "Launder the Conscience" gdzie La Torre bodaj najbardziej brzmi tutaj jak Tate i naprawdę cieszy to, że zachował jego stylistykę wokalu, jednocześnie dbając o to, by dać jak w nim jak najwięcej od siebie. Na deser panowie serwują jeszcze "Portrait" w którym ponownie robi się nieco wolniej, mroczniej i bardziej niepokojąco, a na wierzch zdecydowanie wychodzi partia basu Eddiego Jacksona.


Wersja rozszerzona albumu zawiera dodatkowo bonusowy dysk, a na nim dwa utwory akustyczne, trzy numery z sesji "Condition Hüman" oraz cztery numery z koncertowe z 2012 roku. Na początek lecą akustyki, czyli "I Dream in Infared" z "Rage for Order" oraz "Open Road" z self-titled z 2013 roku. Ten pierwszy jest bardzo zgrabny, choć La Torre chyba się jednak trochę męczył naśladując Tate', drugi zaś wypada znacznie naturalniej i też bardzo sprawnie, choć nie jestem zwolennikiem akustycznych wersji.Trzy kolejne to utwory z sesji poprzednika, które były dostępne na wersjach limitowanych. I tak otrzymujemy niezły "46° North" o dość surowym brzmieniu, ale też mocno nawiązujący do brzmienia Queensrÿche z lat 80tych, zwłaszcza tego z trzech pierwszych albumów, a więc sprzed sukcesu "Operation:Mindcrime". Nnastępny po nim "Mercury Rising" o charakterze bliższym temu znanemu właśnie z krążka z 1988 roku. Ten numer doskonale uzupełniłby zarówno poprzedni album, jak i najnowszy gdyby znalazł się na wersji podstawowej i jeszcze mocniej podkreślił nawiązywanie do starego Queensrÿche poprzez unowocześnianie brzmienia. Bardzo fajnie wypada znacznie cięższy "Espiritu Muerto" wpisujący się w klimat albumu "Tribe" z 2003 roku i prawdopodobnie ostatniego udanego z Geoffem Tatem. Cztery kolejne to już numery koncertowe nagrane z La Torrem przy mikrofonie, które brzmeiniowo pozostawiają trochę do życzenia, ale i tak wypadają nieźle. Na początek udana wersja "Queen of the Ryche", po niej wpada "En Force" z albumu "The Warning". Następnie znów cofamy się do debiutanckiej epki self-titled z 1983 roku do numeru "Prophecy", który również wypada całkiem nieźle, a na deser jeden z największych klasyków Queensrÿche czyli "Eyes of a Stranger" z pierwszej części "Operation:Mindcrime". Miły dodatek, choć osobiście ograniczyłbym się tylko do trzech z sesji poprzednika dodanych do normalnej płyty.

Ocena: Pełnia
Najnowsza płyta Queensrÿche to kawał naprawdę porządnego grania w którym postawiono na brzmienie, ostre gitary i łączenie współczesności z czasami największej świetności grupy. La Torre coraz częściej pozwala sobie na dawanie więcej od siebie, aniżeli bycie drugim Tate'em. Nie mam wątpliwości, że to najlepszy album od lat, bo nie tylko bardzo spójny, ale i wpadający w ucho. Okazuje się bowiem, że mała Alicja z poprzedniej okładki w lustrze zobaczyła przede wszystkim mrok i tajemniczą zakapturzoną postać, wydającą właśnie werdykt na ludzkości. Nasz werdykt jest jednakże jak najbardziej pozytywny, bo wreszcie słychać, że Queensrÿche po perturbacjach w ostatnich latach wyraźnie odżyło i jestem niemal pewien, że są gotowi na to, by w tym składzie nagrać jakiś koncept, a przede wszystkim album nieco dłuższy, bo choć atrakcji tutaj nie brakuje, to chwilę po skończeniu czuć niedosyt i chce się go włączyć ponownie. Panowie co prawda nie eksperymentują tutaj ze swoim brzmieniem, nie silą się zbytnie patrzenie w przeszłość, a stawiają na jakość, którą słychać w każdym numerze.


* Przypomnijmy, że już pod nazwą zaczerpniętą od trzeciego (i dziewiątego) albumu swojej byłej grupy Operation:Mindcrime wydał trzy krążki - "The Key" (2015),"Resurrection" (2016) oraz "The New Reality" (2017). Krótko po wydaniu trzeciego albumu grupa zakończyła działalność.

** Sam jestem zdania, że po "Promised Land" grupa miała jeszcze kilka całkiem udanych albumów, ale zarówno do świętującego w tym roku dwudziestopięciolecie krążka, jak i kilku wyjątków z dyskografii Queensrÿche powrócimy innym razem w "LUminiscencjach".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz