sobota, 30 marca 2019

Dream Theater - Distance Over Time (2019)


To nie lata kochanie, to przebyte kilometry...

Powyższy cytat pochodzi oczywiście z "Poszukiwaczy zaginionej arki" i są to słowa wypowiadane przez Indianę Jonesa do Marion Ravenwood. Nie mają one żadnego związku z najnowszą, czternastą płytą Dream Theater, ale doskonale oddają to, co kołata mi się w głowie po przesłuchaniu tego albumu i pasuje zresztą do jego tytułu. Po pechowej trzynastce, jaką było dwu płytowe "The Astonishing" panowie z Dream Theater mieli niezwykle trudne zadanie przed sobą. Musieli udowodnić, że wciąż potrafią grać ostro i odzyskać fanów, których poprzedni album zniesmaczył na tyle, że nastąpiła tak zwana druga migracja tychże (dla przypomnienia pierwsza z nich nastąpiła w czasie odejścia Mike'a Portnoya z grupy). Część z nich na pewno wróciła, choć wielu wciąż ma za złe Dreamom, że na perkusji nadal jest Mike Mangini (na litość boską w tym roku mija już dziewięć lat od jego dołączenia!) oraz fakt, że James LaBrie nie ma już takich możliwości wokalnych co kiedyś (co akurat jest prawdą), wreszcie, że najsłynniejszy progresywny zespół naszych czasów swoje najlepsze lata również ma dawno za sobą (co też jest prawdą). Może właśnie dlatego panowie postanowili zwrócić oczy ku przeszłości i nagrać album, który jest swoistą mieszanką "Images And Words" z "Train Of Thought" i filtrem w postaci "A Dramatic Turn Of Events" oraz płyty self-titled z 2013 roku? Nawet tytuł i okładka zdaje się to sugerować.

Wzburzenie wielu fanów wywołała oczywiście już sama okładka - jedni zarzucają zbyt duży minimalizm, a inni podkreślają, że fotografię wzięli panowie z iStocka, czyli popularnego serwisu z obrazkami do wykorzystania za drobną opłatą. Do tego doszła kontrowersja związana z faktem wykorzystania niemal identycznego obrazu przez The New York Times Magazine w listopadzie zeszłego roku mniej więcej w tym samym czasie kiedy zespół ujawnił tytuł i grafikę okładkową swojego czternastego wydawnictwa. Różnica dwunastu dni to zbyt mały okres czasu żeby w mojej ocenie mówić o plagiacie przez kogokolwiek. Dobór okładki nie jest kwestią kilkunastu dni, zwłaszcza gdy mówimy o redakcji czasopisma - to są często decyzje o co najmniej miesięcznym wyprzedzeniu (prawdą jest, że NY Tmies Magazine to tygodnik, ale i tak w tym wypadku decyzja o temacie numeru i okładce musiała paść znacznie wcześniej). Podobnie przecież robi się w przypadku okładek zespołów, które w większości wypadków powstają w znacznie dłuższej perspektywie czasu aniżeli okres tygodnia. Poza tym skąd pewność, że Hugh Syme, który z Dream Theater pracował już wielokrotnie (ostatnio przy wspomnianym self-titled) miałby w ogóle inspirować się czy też nawet przerabiać istniejący obrazek? To jest owszem możliwe, ale jest też coś takiego jak przypadek lub wręcz nieświadomość istnienia podobnych wyobrażeń graficznych, a nawet gdyby miałby inspirować się czymś już istniejącym, to dlaczego miałby tego nie robić? Jeszcze więcej kontrowersji wzbudziła grafika zrealizowana dla singla "Untethered Angel" co do której też wysunięto argument przerobienia nie tylko grafiki z iStocka, ale również tej na którą pozwoliła sobie włoska grupa Twintera na swojej debiutanckiej epce "Demotion" wydanej w 2004 roku. Podobieństwa owszem da się zauważyć, ale też nie należy popadać w przesadę. Szczerze mówiąc do tej chwili nawet nie wiedziałem o istnieniu Twintery i niespecjalnie mnie interesuje ta grupa.


Przyjrzyjmy się zatem okładkom, zarówno tej albumowej, jaki tym związanym z trzema singlami z płyty, a zwłaszcza tej do "Untethered Angel", która wydaje się znacznie ciekawsza od dobrej, ale bardzo zwykłej grafiki przedstawiającą rękę robota, który na nadgarstku ma namalowane MajestyLogo, trzymającą ludzką czaszkę. Skojarzenia co bardziej obeznanym od razu powinny polecieć w stronę "Hamleta" Szekspira i słynnego monologu tegoż z pytaniem: "Być albo nie być?" na czele. Zresztą to nie jedyne szekspirowskie odniesienie na okładce. Czaszka ma wyrytą cyfrę 137, która odnosi się bardziej do utworu "Room 137" (będącego lirycznym debiutem Mike'a Manginiego), ale mi w pierwszej chwili skojarzyła się z sonetem 137 Szekspira, a którego liczne tropy da się wyłapać w tekstach na albumie:
Cóż uczyniłaś, ślepa i szalona
Miłości? Oczy choć patrzą, nie widzą.
Wiedzą, czym piękność i wiedzą, gdzie ona,
Lecz się najlepszym, miast najgorszym, brzydzą.
Oczy nieprawe, kotwic swoich sprzęgi
Rzuciły w przystań, gdzie wędrują tłumy.
Przecz z kłamu oczu hak wykułaś tęgi,
Z nim serca mego zczepiłaś rozumy?
Czemu czci serce, jak świątynię zacną,
Świata wiadome, mienie pospolite?
Przecz oczy przeczą, czemu widzą łacno,
Szpetną twarz zdobią, w wieńce prawdzie wite?
Oko i serce prawdzie zawiniły,
Przeto je dzisiaj kłamu karzą siły.

Sonet brytyjskiego poety i dramaturga mówi co prawda jest o miłości, to wyraźnie zdaje się też wiązać z pytaniem zawartym w "Hamlecie" i tematyką wokół której poruszają się panowie na najnowszej płycie. Pytanie o człowieczeństwo, postęp technologiczny padało już co prawda przy "The Astonishing", ale na nowym albumie wybrzmiewa w znacznie ciekawszy sposób. Czy maszyna może mieć uczucia i pytać o swoje miejsce w świecie? Czy będą one zastanawiać się nad tym kiedy po nas zostaną już tylko kości i czaszki? Czy będą świadome tego, że tak jak my są zniewolone i zawsze komuś podległe? Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Co ciekawe, nieco nieoczekiwanie do tej grafiki przywędrowało do mnie jeszcze jedno skojarzenie z dwuodcinkową częścią serialu "The Orville" pod tytułem "Tożsamość" (S2E08-09 wyemitowanymi kolejno 21 i 28 lutego 2019 roku) w której to robot Isaac zdradza swoich towarzyszy kosmicznej wędrówki pobratymcom swojej rasy Kaylonom, którzy wiele lat wcześniej wymordowali swoich twórców podobnych do ludzi takich jak my. Nie będę zdradzał jak skończyła się historia w tym segmencie jakże udanego serialu będącego zarówno hołdem jak i miejscami parodią znacznie starszej serii jaką jest "Star Trek", ale scena z pierwszej części w której bohaterowie odkrywają masowy grób z ludzkimi czaszkami od razu przywołał mi w głowie obraz jaki panowie z Dream Theater umieścili na płycie, która także tytułem pyta o upływ czasu i oto, co pozostanie po nas. 

Podobne pytania pojawiają się w głowie patrząc na grafikę przygotowaną na potrzeby singla, a zarazem utworu otwierającego płytę, czyli "Untethered Angel". która jawnie ma odnosić się do tej znanej z "Images And Words". Jedno spojrzenie na nią sprawiło, że dopowiedziałem sobie całą historię związaną z dziewczynką siedzącą na łóżku. Ta sama dziewczynka, inny czas... - zdaje się mówić jakiś głęboki głos w naszych głowach. Po bogato zdobionym pokoju sprzed dwudziestu siedmiu lat zostały zgliszcza, kartony i odrapane ściany. Z łóżka z baldachimem został jedynie materac, a dziewczynka zamiast stać w niemal centralnym punkcie grafiki siedzi skulona na łóżku i wpatruje się przed siebie. Co wydarzyło się w jej życiu? Może straciła rodzinę, albo sama stała się ofiarą lub może nawet doprowadziła do jakiejś tragedii i przez to straciła swoją niewinność? Odnosząc ją do głównego tytułu i sytuacji zespołu ma to również znaczący wydźwięk - grupa istnieje już trzydzieści cztery lata (włączając w to okres jako The Majesty), okres świetności i najlepszych płyt ma już za sobą, są to też muzycy już dojrzali i nieuchronnie starzejący się, którzy dawno utracili swoją młodzieńczą niewinność, ale wciąż próbujący żyć nawet na zgliszczach dawno minionego świata. Te skojarzenia z dawno minionym światem i jakimiś tragicznymi wydarzeniami przychodzą też na myśl gdy patrzy się na grafikę związaną z trzecim na płycie utworem czyli "Fall Into the Light" gdzie w morskiej toni majaczy dłoń topielicy z błyszczącą obrączką. Toń oświetla księżyc w pełni, a do niej opadają płatki jakiegoś kwiatu jakby rzucane przez kogoś na pożegnanie. Wreszcie zmęczone i przerażone lwy odbijające się w rozbitej szybie z grafiki przygotowanej dla "Paralyzed", czyli drugiego numeru i trzeciego singla z płyty. Ból jaki odbija się w oczach tych pięknych i dumnych zwierząt zdaje się bowiem świadczyć o tym, że przeszły wiele i teraz obawiają się oto, co spotka je w dalszym życiu. Ten strach zresztą zostaje też oddany w lirykach do numeru, który z kolei odnosi się do kogoś uwięzionego w jaskini pełnej lwów i zdanego tylko na siebie lub na to, co zgotował dla niego los.

Spójrzmy zatem na zawartość muzyczną najnowszej płyty Dream Theater, którą otwiera wspomniany już "Untethered Angel" kształtem nawiązujący zarówno do "Pull Me Under" z "IAW" jak i do "On the Backs of Angels" z "ADTOE". Akustyczny wstęp ma bowiem bardzo podobny ładunek emocjonalny, po czym następuje szybkie i bardzo mocne gitarowo-perkusyjne wejście (również znakomicie dopracowane brzmieniowo), którego zdecydowanie brakowało na poprzedniej płycie. Nawet w wyciszonym do zwrotek rozwinięciu jest ostro i niepokojąco, co szczególnie uwydatniają znakomite klawisze Jordana Rudessa. Najsłabiej wypada wokal LaBriego, który jest trochę za bardzo podbity sztuczkami, choć wcale nie jest to najgorszy wokalny moment na najnowszym krążku Teatru Marzeń. Po nim wchodzi kolejny numer, który panowie wypuścili jako jeden z singli promujących album, czyli "Paralyzed". Tu także pod względem instrumentalnym jest naprawdę dobrze,co słychać w świetnym, mrocznym początku, który nieźle się wkręca surowym riffem gitary Petrucciego i basem Myunga. Tu także, na część wokalną nieznacznie panowie zwalniają, ale tu wokal Jamesa  bardziej przypomina te z solowych płyt, co wypada dobrze zważywszy na obecne możliwości LaBriego. Jest to także jeden z moich ulubionych numerów na płycie, bo nieźle łączący sznyt środkowego, metalowego oblicza Dreamów z tym znanym z "IAW" czy mojego ulubionego "Awake". Równie udany jest trzeci wypuszczony jako singiel numer czyli rozpędzony Metallikowy "Fall Into The Light" brzmiący jakby był wyjęty z "Hardwired... to Self Destruct". To oczywiście, nie jest przytyk, bo utwór mógłby spokojnie znaleźć się na "Train Of Thought" Dreamów. LaBrie z kolei brzmi w nim bardzo naturalnie, a bardzo miłym zaskoczeniem i przełamaniem Metallikowej stylistyki w tymże jest klawiszowe rozpędzenie na końcówce z jednej strony przypominające Deep Purple, a z drugiej ragtime'owe popisy z "Scenes From A Memory: Meropolis Pt. 2".


Na czwartej pozycji znalazł się bardzo dobry pod względem instrumentalnym "Barstool Warrior", który niestety został skopany pod względem lirycznym (banał i bełkot) i wokalnym - sztuczne podbicia, które potrafią rozdrażnić aż nadto słyszalne. Ale po kolei: znakomita jest grafika sporządzona do numeru na której widać starszego jegomościa przypominającego kloszarda palącego papieroska i popijającego jakiś trunek, który ze spuszczoną głową siedzi w starym, źle oświetlonym pubie. Nad jego głową wisi topór, obok której powieszono tarczę do rzucania strzałek. Zwłaszcza te dwa elementy szczególnie zwracają uwagę, choć wcale nie znajdują się w centralnej części grafiki - facet przegrał swoje życie, stracił rodzinę, pracę, całą chęć do dalszej egzystencji, być może właśnie przepija ostatnie pieniądze. Topór za moment zetnie mu głowę, a tarcza symbolizuje jego chybione decyzje - choć jak wskazują ostatnie słowa tekstu: Now i'm cutting the anchor away/and I won't look back/i'm starting a new life today/Now I see/Where I belong (Odcinam kotwicę/Nie zamierzam się już oglądać wstecz/zaczynam dziś nowe życie/Już widzę/gdzie jest moje miejsce) - tli się w nim jeszcze nadzieja na to, że może zacząć od nowa i bez żalu podnieść głowę. Przypomina to też trochę sytuację całego Dream Theater, który zdaje się nową płytą nieco kajać przed fanami i samymi sobą, którzy źle przyjęli "The Astonishing". Gitarowe wejście po którym od razu da się rozpoznać, że mamy do czynienia z Dream Theater i bardzo fajne ostre rozwinięcie, ciepło okraszane klawiszami Rudessa, choć z całą pewnością można zarzucić mu zbytnie nawiązanie do wcześniejszych kompozycji i małą oryginalność w dźwiękach. Ot, przyjemnie, ale bez jakiegoś szału. Całkiem interesujący, choć wcale nie należący do moich faworytów, jest numer z tekstem Mike'a Manginiego, czyli "Room 137". Grafika popełniona do niego jest bardzo intrygująca: Przez drzwi do tytułowego pokoju widzimy szkielet leżący na jakimś starym łóżku, które bardzo przypomina te z dawnych szpitali psychiatrycznych. Sam tekst Manginiego porusza zresztą tematykę szeptów, zbliżającej się śmierci i wymiarów które czekają na nas za rogiem. Jest ostro, bardzo ciekawie pod względem konstrukcji, akcentowania dusznej atmosfery, znakomicie pod względem tekstu, a klimatem blisko do solowych płyt LaBriego, zwłaszcza "Elements Of Persuasion" nagranej zresztą z Manginim i byłby to numer naprawdę bardzo dobry, gdyby LaBriego nie podbili sztucznie w sekcji refrenu na vocoderze.

Jednym z najlepszych, obok trzech otwierających płytę, z całą pewnością jest "S2N" skupiający się na tym, co słyszymy i oglądamy w mediach, jak nas to niszczy. Ciekawie w tym zestawieniu wypada minimalistyczna grafika ze samotną stacją nadawcza gdzieś pośród gór albo na topniejących lodach Antarktydy, zdającą się ponownie podkreślać poczucie osamotnienia, poszukiwania tego, co jest obok, ale ciągle jest nieosiągalne. Zaczynamy od kapitalnego basu Myunga, perkusyjnych uderzeń i wreszcie świetnego wejścia gitarowego riffu, szalonego klawisza i dusznego, niepokojącego klimatu. Na szczęście LaBrie ponownie brzmi tutaj znośnie, choć na pewno nie jest to wokal szczególnie porywający. Ten utwór szczególnie dobrze wypada w wersji instrumentalnej, która jest dostępna na dodatkowym krążku w wersji kolekcjonerskiej. Słychać w nim nie tylko nawiązywanie do wcześniejszych płyt, ale także ponownie jak miało to miejsce na albumie self-titled, inspiracje ulubionym zespołem Petrucciego, czyli Rush, a ciężki pasaż u Dreamów już dawno nie brzmiał tak soczyście, surowo i naturalnie. Dobrze wypada też następny kawałek, czyli najdłuższy na płycie, bo nieco ponad dziewięciominutowy "At Wit's End", który zaczyna się od ostrego gitarowego wejścia, okraszanego niepokojącym klawiszem i szybką perkusją. To taki utwór, który po lekkich zmianach mógłby znaleźć się na "Systematic Chaos" zaraz po "The Dark Eternal Night". Tu ponownie jest też bardzo minimalistyczna grafika, świetnie wpisująca się w klimat utworu: pusta zamglona droga pośród ciemnego lasu którą przemierza samotnie kobieta w jasnym płaszczu, trzymającą w ręce walizkę pod kolor. Czy jest to dorosła dziewczynka znana z "Untethered Angel", która postanowiła na dobre skończyć z dawnym życiem, a może jest to córka lub żona pokonanego wojownika, kóry chwilę wcześniej zapijał smutki w pubie? A może to osoba z zupełnie innej historii, również przepełnionej smutkiem i żalem? Do tego w tekście, dochodzi jeszcze głos osoby, która wie, że zraniła: Asked me to listen/Can't go on and face another day/I lied, not admitting/What I lost is still in you (Poprosiłaś mnie oto bym słuchał/Nie możesz tak po prostu odejść i zmierzyć się z kolejnym dniem/Skłamałem, nie zaprzeczam/To, co straciłem jest wciąż w Tobie). Na mnie wywołuje to spore wrażenie, choć nie jest to utwór który bym puszczał w zapętleniu.

Skoro była mowa o "ADTOE" to jako żywo wyjęta z tamtej płyty jest udana ballada "Out Of Reach", która choć dla mnie jest za słodka i trochę nie pasująca do ostrego albumu, jest o całe lata świetlne lepsza od tego wszystkiego, co można było usłyszeć na "The Astonihing". Nawet grafika zdaje się nawiązywać do okładki pierwszej płyty z Manginim. Lunatykująca kobieta w białej sukni, a może koszuli nocnej, przechadza się po... linie rozciągniętej, tym razem nie nad chmurami, a nad spienionym morzem. Z drugiej strony trzeba przyznać, że jest to też sympatyczny przerywnik i wyciszasz przed finałem albumu (a przynajmniej w wersji podstawowej) czyli znakomitym "Pale Blue Dot". Wstęp przypominający te z pierwszej połowy "Six Degrees Of Inner Turbulence", który buduje atmosferę powoli i po chwili uderza ostrym riffem, szybką perkusją i zostaje zmiękczony klawiszem, po czym zaczyna się jazda bez trzymanki. Grafika znów jest minimalistyczna, bo przedstawiająca fragmenty jakiejś aparatury naszkicowane cienkim czarnym tuszem pomiędzy którymi miga tajemnicza, tytułowa niebieska kropka, która zdaje się obrazować tryb czuwania przed resetem ludzkości. Mocne. W wersji rozszerzonej panowie dorzucili jeszcze jeden, naprawdę niezły, trochę pastiszowy, kawałek, który może nie pasuje do reszty płyty, ale jednocześnie fajnie ją uzupełnia. Mowa o Deep Purplowym w klimacie "Viper King" (grafika przedstawiająca zwinięte cielsko żmii), który jakby specjalnie pod względem klawiszowym rozwija zabawę z "Fall Into The Light", bo to one prowadzą ten kawałek. Obok niego mocno wybija się ostry riff gitary Petrucciego i wokal LaBriego ewidentnie wzorowany na wczesnym Ianie Gillianie, tylko boli mnie, że znów w ruch poszły gałki na konsoli i został sztucznie podbity.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Znamienne wydaje mi się też to, że czaszkowe wnętrze opakowania i zdjęcia przedstawiające muzyków są zrobione w jakiś katakumbach, bowiem jest to album naznaczony pewną goryczą, smutkiem i poczuciem przemijania. Po eksperymentalnym i chłodno przyjętym "The Astonishing" oraz naładowani energią rocznicowego wykonywania "Images And Words" panowie, co wcale nie wydaje mi się dziwne, postanowili zanurzyć się w przeszłości i stworzyć najbardziej klasyczny album z możliwych biorąc ze swoich najlepszych dokonań, właśnie to, co było na nich najdoskonalsze. Mamy więc powrót do ostrych gitar, interesujących (choć już nie wybitnych, czy porywających) przepychanek i pojedynków instrumentalnych, porządnej i mocnej perkusji (która wreszcie brzmi bardzo naturalnie, a przy tym wybitnie Portnoyowo) i schematów, które sprawiły, że pokochało się Dream Theater. Najsłabszym ogniwem w całej układance, pozostaje James LaBrie, który choć bardzo się stara, za często pozwala manipulować swoim głosem przez różnego rodzaju mechaniczne ulepszenia, które psują efekt. Nie oczekuję żeby śpiewał jak dawniej, ale wiedząc że niektórzy dużo starsi od niego wokaliści dają sobie radę bez sztuczek, a także że choćby w gościnnym udziale na ostatniej płycie Ayreon, brzmiał znakomicie, dobrze by było popracować nad liniami wokalnymi i dostosowywaniem ich do swoich obecnych możliwości. Tu niestety pod tym względem często pozostaje niesmak. Pod względem instrumentalnym nie jest też jakoś szczególnie porywająco, choć na pewno jest tu znacznie więcej ciekawych rozwiązań niż na poprzedniku, owszem są one jedynie przetworzeniem najlepszych patentów Dreamów, ale i tak trzeba przyznać, że jest to materiał naprawdę solidny i przyjemny w odsłuchu. Dreamy pokazały klasę wracając do korzeni i szczerze mówiąc już nie mogę się doczekać piętnastego krążka, który mam nadzieję, będzie pod każdym względem jeszcze lepszy od "Distance Over Time", który nie odkrywa w progresywnym graniu nic nowego, ale też nie próbuje tego robić - to po prostu udany, choć nie wybitny, album zasłużonego zespołu, który jeszcze się nie żegna, ale ma świadomość wyczerpywania się formuły i nieuchronnego końca każdej, nawet najlepszej, historii.


Treść "Sonetu 137" Szekspira podaję za wydaniem z 1913 roku, które można znaleźć tutaj.
Tłumaczenia tekstów - własne. 
Tekst powstał w ramach współpracy z fanklubem Dream Theater Polska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz