sobota, 20 października 2018

Tommy And The Commies - Here Come... (2018)


Szesnaście minut (i sześć sekund) - tyle panowie z Sudbury w Ontario potrzebują by zabrać słuchaczy w czasy królowania subkultury modsów...

... oraz w dźwięki wyrwane rodem z wczesnego The Who, New York Dolls czy The Clash.

Punkowe trio, które widać zresztą na okładce to bracia Houle - Jeff i Mitch oraz Tommy Commy, którego ponoć mieli poznać w łazience podczas koncertu punkowego. W perfekcyjnym świecie ich piosenki zapewne biłyby rekordy na listach przebojów. Ten świat nie jest perfekcyjny i jest też jeden mały, malutki, taki tyci problemik: kultury punkowej o jakiej śnią panowie i modsów nie ma już od przeszło 50 lat. Jeśli jednak uznać, że panowie dysponują wehikułem czasu, to odnaleźliby się w tamtych czasach idealnie. Panowie zresztą wyglądają na takich, którzy w tamtych czasach mogli śmigać Lambrettami po ulicach Soho w Wielkiej Brytanii i tłuc się się z Rockersami.

Dziewięć kawałków, które zamieścili na swojej debiutanckiej płytce są krótkie i treściwe, bez zbędnych ozdobników, a całość zamyka się jak już wspomniałem w szesnastu minutach i sześciu sekundach. Najpierw rozpędzone "Devices" które jako żywo przypomina New York Dolls albo The Clash, no może nawet Exploited. Do tego trwają półtorej minuty - bez dwóch sekund! Po nim wpada "Straight Jackets" z riffem, który nam może kojarzyć się przede wszystkim z T. Love Alternative. Ponownie jest też szybko i zadziornie. Następnie panowie podkręcają śrubę kawałkiem "Permanent Fixture" którego nie powstydziłoby się The Who, może nawet The Rolling Stones (którzy też sympatyzowali z kulturą modsów). Świetnie wypada czwarty numer, czyli "Hurtin' Boys" ponownie utrzymany w szybkim, typowo punkowym tempie. Potencjalnym przebojem jest taki "Suckin' In Your 20's", który choć ma kontrowersyjny tytuł, to odnosi się raczej do takiego jak beznadziejnym gościem można być. Po nim wpada "Throwaway Love", który znów pachnie New York Dolls i Exploited. Na przedostatniej pozycji znalazł się kawałek "So Happy" utrzymany w podobnym tempie co poprzednik, ale z lekkim zwolnieniem w duchu ska. Panowie kończą utworem "Reggie Rocks" z dość ironicznym tekstem, o tym co należy robić na przekór mamusi z nowo poznanymi kumplami.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Nie ma tu absolutnie niczego nowego, ani odkrywczego. Nie szukajcie tutaj przesuwania granic, ani rozbudowanych dźwięków. Panowie stawiają na proste, szybkie riffy, skoczne uderzenia perkusji i wyrzucanie słów. Nie ma tutaj może pełnej agresji czy wściekłości, która charakteryzowała klasyczny stary punk, ale na pewno jest to muzyka bardzo chwytliwa. Dość wspomnieć, że żaden numer nie przekracza trzech minut, a najdłuższy ma niespełna dwie i pół. Do tego dochodzi soczyste, aż nazbyt moim zdaniem, czyste brzmienie w którym może brakuje brudu, garażowości, ale na pewno jest mnóstwo energii, zabawy i jakiejś niewinności, spontanicznej amatorszczyzny i szczerości - w tym wypadku lekko podstarzałych facetów, którzy napiją się piwka i powygłupiają się w sali prób. Dla stęsknionych za takim graniem to na pewno będzie bardzo udana płyta, ale reszta, zwłaszcza ta o bardziej wyrafinowanych gustach mogą sobie zwyczajnie podarować.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz