piątek, 19 października 2018

Svin - Virgin Cuts (2018)


Pamiętacie podróż po Islandii wraz z duńską grupą Svin? Dwa lata temu pisaliśmy bowiem o ich płycie "Missionær", w tym zaś panowie świętują dziesięć lat istnienia jako grupa i z tej okazji wydali piąty album studyjny, a zarazem pierwszy zrealizowany jako trio...

To, co znów kupuje mnie od samego początku to grafika okładkowa. Minimalistyczna, wieloznaczna, łącząca na pozór zwykłe zdjęcie rośliny z prostokątami i wreszcie przepięknym łososiowym kolorem tła. Do tego kompletnie nic nie mówiąca o zawartości płyty. Tej nie powstydziłby się John Carpenter czy Dario Argento. Ale po kolei.

Panowie wypracowali kompletnie nowe, ciemniejsze brzmienie, sięgnęli po więcej elektroniki oraz zaprosili gości wspomagających ich na instrumentach (skrzypcach i klawiszach) oraz na wokalach. "Virgin Cuts" nagrano w jeden dzień, co zresztą przełożyło się na organiczność całej płyty, która choć podzielona na dziewięć utworów zdaje się być jedną długą wielowątkową kompozycją.  Sami muzycy o swoim najnowszym albumie mówią zaś następująco:
Kiedy należy się rozliczyć z brakiem jakiegoś członka zespołu szukasz jedności, patrzysz na wszystko nowymi oczami i zastanawiasz się jak podążyć dotychczasowymi ścieżkami, robić rzeczy tak jak dotychczas. Pracując nad "Virgin Cuts" poczuliśmy, że możemy się otworzyć i tworzyć muzykę bardziej swobodnie niż dotychczas - chwytać nowe szanse i kierunki. Ten album to określa jak odcinamy się po naszemu od wielu spraw i przeciwności.
Stronę pierwszą płyty zaczyna kapitalny "Cuts" wyrwany z twórczości Carpentera albo filmów Argento. Niepokojące jednostajne klawiszowe tony, po chwili wzmocnione ostrymi akordami gitary i potężnej pochodowej perkusji kojarzy się z podróżą przez ciemny korytarz, ewentualnie lotem przez futurystyczne miasto. Pełno tutaj też wyłamań jakby uderzeń o jakieś metalowe pręty, skrzypień drzwi i szeptów, co gorsza wypowiadających słowa w rewersie. Ten numer to czysty horror w najlepszym tego słowa znaczeniu i to jeszcze od zespołu, którego nawet po jednej znanej mi płycie, nie posądzał bym o takie eksperymenty brzmieniowe. Nieco inny, ale również nie uciekający daleko od takich filmowych skojarzeń jest rozedrgany "Ringgajen", który zdaje się być wyrwany z szaleństw King Crimson gdzieś z okresu słynnych "Skowronków", a znacznie późniejszych zapędów na "Vrooom" wymieszany z estetyką retro wave'u prosto z lat 80tych. Zupełnie jakbyśmy weszli do jakiejś kosmicznej galaktyce i wszyscy, absolutnie wszyscy, się na nas gapili i samym wzrokiem żądali, abyśmy się z niego wynosili. Mocne. Trzeci numer, zatytułowany "Tropisk" otwiera przeciągły jęk sekcji dętej. Dookoła panuje mrok, rozpaczliwy smutek i tylko plemienne perkusjonalia zdają się go nieco ocieplać, do tego panowie dorzucili jeszcze niepokojący rif gitary nieznacznie rozpędzający całość przetykany drone'owym tonem i elektroniką przepływającą gdzieś pomiędzy. To taki numer który zdaje się być muzycznym obrazem tego, co dzieje się z człowiekiem pogrążonym nie tyle w rozpaczy, co w całkowitej delirce i jedyne co mu pozostaje to bezgłośnie krzyczeć. Po nim następuje "Coral 1", który kontynuuje wątek dętego jęku, a przynajmniej na początku przeciągły, nieco elektroniczny zgrzyt zdaje się go dopełniać. Pojedyncze uderzenia perkusji, elektroniczne akordy i szepty, przechodzące w krzyk - czyżby jakaś pielęgniarka z kosmicznej stacji badawczej? Zupełnie jakbym oglądał jakiś odcinek klasycznego Doktora Who, ale w jeszcze bardziej ponurej estetyce. Takiego numeru jak sądzę to nie powstydziłby się nawet Vangelis w pierwszym "Blade Runnerze"!

Strona druga zaczyna się od "Midori", który ponownie nieco zmienia klimat, sięga po egzotyczne, orientalne dźwięki perkusjonalii i delikatne ambientowe, eteryczne rozwinięcia w przestrzeni, które stopniowo stają się coraz głośniejsze i kojarzyć się mogą z muzyką nie żyjącego już japońskiego twórcy muzyki elektronicznej Susumi Yokotą. Piękne, choć zaskakujące po poprzednich dość mrocznych dźwiękach, wyciszenie. Szósty numer na płycie, czyli "Jōmon" to króciutki przerywnik wyłaniający się z przestrzeni klawiszowym tonem kojarzącym się z Tangerine Dream czy to znów z motywem przewodnim z Doktora Who, który stanowi coś w rodzaju interludium do jakby trzeciej części płyty, czyli "Altiplano" ponownie wracającego do niepokojących, mrocznych rejonów. Potężny elektroniczny ton, masywna i marszowa perkusja, jęczące przepierzenia wracają do klimatów których nie powstydziłby się Carpenter czy Argento, a nawet Abel Korzeniowski, który podobne zabiegi dźwiękowe zastosował ostatnio w udanej ścieżce do "Zakonnicy". Brakuje może jakiegoś rozwinięcia w duchu King Crimson, ale w kategorii sonicznych pejzaży rodem ze slasherów czy horroru panowie ze Svin naprawdę zrobili tutaj kapitalną robotę. Przedostatni "Moss" zdaje się kontynuować poprzednia shoegaze'owym z charakteru wjazdem gitary i wietrznym, ambientowym rozciąganiem riffu w przestrzeni, a to sekcją dętą, a to dopełniającą całość elektroniką. Na chwilę znów pojawia się orientalistyka i zanim pomyślimy nad rozwinięciem płynnie przechodzimy do kapitalnego finałowego "Baby" który brzmi jak wyjęty z twórczości norweskiego Shining. Pulsujący rytm perkusji, elektroniki i rozedrgany saksofonowy ton. Dzikość i przerażająca, mroczna materia jaka wyłania się w tej muzycznej podróży naprawdę może sprawić, że włos stanie dęba.

Ocena: Pełnia
Svin eksploruje tutaj rejony muzyczne wykraczające poza jazz czy ambient, śmiało improwizuje z pogłosami i różnego rodzaju sprzężeniami, nakładkami i nie przestaje zachwycać. Ta płyta to czysta awangarda, która choć miejscami zdaje się podpatrywać to, co gdzieś w muzyce już było, ale wbrew pozorom nigdy nie powiela schematu, a przetwarza te jakby zasłyszane frazy i pomysły w nową jakość. Słychać, że jest to muzyka o pierwotnym, pełnym niepokoju brzmieniu, o złożonej i niełatwej specyfice, która zdaje się przewiercać przez rzeczywistość z innego, nieodkrytego wymiaru. Te niespełna trzy kwadranse, które oferują na swoim najnowszym albumie Duńczycy to rzecz niełatwa, ale porażająca swoją niezwykłością i mrożącym krew w żyłach klimatem, szorstkością i mnogością tropów, które mam nadzieję panowie jeszcze rozwiną. Wreszcie to idealna pozycja na jesień, wpisująca się gdzieś w depresyjny nastrój, coraz ciemniejsze zakamarki z których chętniej wyłaniają się różne zmory.



Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Wypowiedź muzyków pochodząca z materiałów prasowych, w tłumaczeniu własnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz