niedziela, 22 lipca 2018

Hyvmine - Fight Or Flight EP (2018)


Gitarzysta Al Joseph wraz ze swoją grupą Hyvmine kuje, jak to się mówi, żelazo póki gorące i w zaledwie kilka miesięcy od znakomitego pełnometrażowego debiutanckiego krążka "Earthquake" uderza z kolejnym wydawnictwem, tym razem będącą rozbudowaną trzy utworową epką.

Tym razem już bez opisów i przedstawień przechodzimy od razu do muzyki jaką przygotowali panowie na swoim drugim wydawnictwie. Zaczynamy więc od najkrótszego w zestawie, nieco ponad ośmiominutowego "Coupe de Grace". Po krótkim nowoczesnym, elektryczno-klawiszowym wstępem wchodzi ostry, dość nisko strojony riff i perkusja o niezbyt szybkim, pochodowym tempie. To, co uderza na początku tego numeru to wręcz balladowy charakter, mimo że nie korzysta się tutaj z akustyków. Nie byłoby w nim właściwie nic szczególnego, gdyby nie solidne brzmienie gitar i perkusji i instrumentalne przełamanie w połowie mrugające do włoskiego Kingcrow, które tutaj zostało jakby przefiltrowane przez Adrenaline Mob i w nieznacznym stopniu przez Dream Theater ze złotego, ciężkiego i metalowego okresu (naturalnie z Portnoyem) co doskonale z kolei słychać w rozbudowanej solówce. Prawdziwa uczta zaczyna się jednak od drugiego kawałka, czyli trwającego niemal jedenaście minut "The Epicuostic".


Akustyczny wstęp nie zwiastuje uderzenia, a wraz z wokalem Ala Josepha usypia czujność. Ta zostaje zburzona nagłym i mocnym potężnym wejściem cięższej gitary, która wraz z perkusją rozwija się do coraz szybszego tempa. Wraz z przyspieszeniem panowie dają soczysty popis instrumentalnych umiejętności w duchu starego Dream Theater i Symphony X, a od ponownego wejścia wokalu nawet na chwilę nie zwalniają tempa. Kolejne rozwinięcia i rozbudowania (zwłaszcza to po czwartej minucie to kapitalny wręcz ukłon do stylistyki wokalu Rusella Allena) dowodzą ogromnych umiejętności i możliwości zespołu Josepha, nawet jeśli brzmią dość znajomo. Panowie jednak zdają się mieć świadomość tego, że nie grają niczego nowego, a jedynie bardzo świeżo i przy tym solidnie przepisują to, co dawniej tworzyło ramy gatunku - tego kawałka nie powstydziłaby się bowiem żadna z wymienionych grup, a takie Dream Theater mogłoby wręcz podpatrzeć jak ich klasyki są przetwarzane na nowo przez młodszych i nie mniej uzdolnionych muzyków, notabene absolwentów tej samej przecież szkoły muzycznej. Prawdziwym rodzynkiem jest jednak kawałek trzeci, trwający dwanaście i pół minuty, "Feather Bed".

Klawiszowo-perkusyjne wejście, następnie z wokalem znów trochę przywodzić może na myśl włoskie Kingcrow. Utwór rozwija się niespiesznie, ale już od drugiej minuty robi się ostrzej i szybciej, aż w końcu panowie soczyście uderzają ponownie mrugając do środkowego Dream okresu Theater czy Symphony X, co jednak istotne i należy to podkreślić, nie ma mowy o żadnym kopiowaniu. To, co najlepsze w tym numerze to oczywiście solidne brzmienie i gitarowe popisy Josepha, który znakomicie bawi się odrobinę niższym brzmieniem i budowaniem napięcia. Znakomicie wypada tutaj instrumentalny pasaż z rozbudowaną solówką mającą w sobie odniesienia zarówno do muzyki fusion, jak i neoklasyki, by następnie płynnie przejść do powtórzenia jednego z fragmentów początkowych, w którym to już zostajemy do końca.


Ocena: Pierwsza Kwadra
Po znakomitym i bardzo mocnym pełnometrażowym debiucie, charakteryzującym się krótkimi, ale niezwykle celnymi, a przy tym znakomicie wykonanymi kawałkami, panowie z Hyvmine postanowili pokazać swoją biegłość od drugiej strony - bardziej złożonych, skomplikowanych i rozbudowanych numerach, jeszcze mocniej podkreślając swoje inspiracje, a szczególnie umiłowanie do Dream Theater z najcięższego okresu (szczególnie do czasów gdy za perkusją wciąż jeszcze zasiadał Mike Portnoy). Ponownie jest to materiał bardzo solidny i soczysty, choć odnoszę wrażenie, że zdecydowanie lepiej się panowie czują w numerach bardziej zwartych. Nie ma naturalnie mowy o znudzeniu, czy nadmiernego rozciągnięcia tego materiału, bo te pół godziny mija szybko i chce się ją puścić jeszcze raz, ale brakować może jakiegoś wyraźnego kierunku na tej epce, bo choć wszystkie trzy utwory  są bardzo dobre to niestety są one oparte na dość podobnym schemacie. Hyvmine mimo to, po raz drugi w tym roku, udowadnia że jest grupą intrygującą i mającą na siebie pomysł, nawet jeśli zasadza się on na swoistym przetworzeniu założeń progresywnego metalu. To materiał solidny i sprawny, wreszcie pokazujący, że warto zespołowi Josepha kibicować, a sam tytuł należy wręcz traktować z przymrużeniem oka, bo wydaje mi się, że prawdziwą petardę panowie mają dopiero w zanadrzu i szykują na swój drugi pełnometrażowy krążek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz