środa, 27 czerwca 2018

June Bug - A Thousand Days (2018)


W tym roku chrząszczy majowych nie zaobserwowałem. June, to co prawda czerwiec, ale chrząszcze te bywają także nazywane chrząszczami czerwcowymi. Co ciekawe nie należy ich również mylić z występującymi u nas żukami z gatunku Melolontha melolontha, bo czerwcowe mogą należeć także do gatunku Phyllophaga. Nie biologią, ani entomologią jednak będziemy się zajmować, a jak zawsze muzyką i w tym wypadku zupełnie innymi chrząszczami...

Te, o które będzie nam chodziło pochodzą z Francji i są duetem. Sarah June oraz Beryl w swojej muzyce łączą gitary i perkusję z syntezatorami oraz ludzkimi głosami i przetwarzają je przez elektronikę. W zamierzeniu dekonstruują  oni to, co myślimy o popie, folku i szeroko pojętej alternatywie, co doskonale widać na przykładzie grafiki zdobiącej kartonową kopertkę skrywającą płytę. Tę bowiem należy oglądać od tyłu - fabryka wypuszcza z komina dym, który układając się w esy i floresy przedstawia przedmioty codziennego użytku, maszyny, owoce, twarze i ludzkie postacie jak gdyby opowiadały historię, błędy i problemy naszego życia. Całe szaleństwo, które nas otacza dookoła. Wyszukiwanie szczegółów i poszczególnych elementów samo w sobie może na niej być doskonałą zabawą dla dociekliwych i lubiących takie łamigłówki. A jak sobie świetliki radzą pod względem muzycznym?

Od zapalonego silnika i wejścia popowych tonów gitar i trochę za intensywnej perkusji zaczynamy podróż pierwszą. Nazywa się "Now", a określiłem ją jako podróż bo ma się trochę wrażenie jazdy starym, klasycznym Żuczkiem, zwanym także Garbusem na jakiś piknik. W następnym bawimy się papierowymi pistoletami (pamiętacie te zabawy w szkole na przerwach?). W "Paper Guns", bo tak brzmi oryginalny tytuł utworu zaczynamy od ostrzejszej gitary wspomaganej syntezatorami i elektronicznymi efektami, przez co całość kojarzyć się może trochę z remiksami do utworów U2, choć sam kawałek jest nieco bardziej pokręcony. Po nim czas na "Reasons" który fajnie łączy hip-hopowe perkusjonalia z surowymi gitarami i stylistyką wzorowaną na White Stripes czy Dead Weather. Jednakże nie jest to bezmyślna kopia, bo okraszona została także odrobiną szaleństw i miesza się tu także psychodeliczne rozwinięcia w finale czy folkowe zagrywki. Sympatyczne, trzeba przyznać. Kolejny nazywa się "Freaks" i tu także korzysta się z ostrzejszej gitary, syntezatorów i brzmienia pop, które dzięki temu sprawia wrażenie jakby był to przerobiony na dzisiejszą modłę numer Nancy Sinatry. Kolejnym numerem na płytce jest "Left Out" o delikatnym, usypiającym tonie całości, który nawet gdy rozkręca się ostrzejszymi dźwiękami syntezatora i perkusji wypada dużo lżej od poprzedników, zmienia się dopiero w mniej więcej drugiej połowie gdy ponownie pozwalają sobie na trochę szaleństwa i chaosu - bo ilość dźwięków i sposób ich nagrania może też nieco przytłoczyć.

Po nim czas na kawałek zatytułowany 'Mama". Tu ponownie gitary i elektronika mieszają się w stylistyce remiksowanego lub starszego U2 czy alternatywnych zabaw z dźwiękiem Jacka White'a. Brzmi to sympatycznie, ale nieco sztywnie, mało naturalnie. Nieco fajniej wypada "Into the Fire" o bardziej gitarowym charakterze, mającym w sobie coś zarówno z lat 60tych, jak i 90tych, zgrabnie łącząc psychodelę i folk z elektronicznymi, tanecznymi rytmami w duchu Madonny czy Spice Girls. W "Psychose" następuje zdecydowany powrót do staromodnego brzmienia, które znów brzmi trochę tak jakby wzięli na warsztat jakiś stary przebój i nagrali go na nowoczesnym, smakowitym elektronicznym w znacznej mierze tle. W "Let It Rest", które płynnie wchodzi po poprzedniku, szybko zamienia się w rozpędzoną (i nieco sztuczną) dyskotekę. Przedostatni kawałek nosi tytuł "Does It Matter" i wraca do delikatniejszych, smutniejszych tonów znów trochę wyrwanych z dawnych czasów i raczkującej muzyki pop. Znakomicie wypada tutaj smutny, melancholijny i niespieszny charakter początku, fajnie przełamany ostrzejszą gitarą i trochę za głośnymi perkusjonaliami. Finał to "Silenced", który wraca do White'owskich zabaw łącząc gitarowe brzmienie ze skoczną, dyskotekową w duchu elektroniką i licznymi szalonymi rozwinięciami.

Ocena: Pierwsza Kwadra
"A Thousand Days" June Bug to płyta całkiem niezła, ale niestety bardzo nierówna. O ile do samych piosenek i pomysłów nie mam zastrzeżeń, bo są naprawdę ciekawe i miejscami bardzo smakowite, zwłaszcza wyraźne wycieczki w lata 60, czy sprawne łączenie ich z rozwiązaniami z lat 90tych, o tyle brzmienie mocno tutaj zawodzi. Bywa, że jest zbyt sztucznie, zbyt mechanicznie i za głośno. Dźwięki, które się nań składają często są intensywne, wielowarstwowe i przez to, że opierają się na samplach i zaledwie dwuosobowym składzie często giną, wybrzmiewają nie prawidłowo i tracą charakter. June Bug stawiając na równi elektronikę i gitary nie umie zrobić czegoś tak porywającego jak Royal Blood, a potencjał, co zresztą doskonale słychać, ma spory. Gdyby rozszerzyć ich grupę* o prawdziwych muzyków i przełożyć te dźwięki na prawdziwe instrumenty, albo nawet nieco bardziej przyłożyć się do miksów, uwypuklić partie, nadać całości bardziej żywego charakteru otrzymalibyśmy świetną, przebojową i ciepłą płytę z pogranicza popu, taką jakich się już praktycznie nie nagrywa, a tymczasem powstała nieco sztywna, ale interesująca pozycja zdradzająca że francuski duet ma na siebie pomysł, ale jeszcze nie potrafi w pełni tych pomysłów przekazać.



* Jak się okazuje, koncertowo występują z prawdziwym perkusistą i dzięki 
temu uzyskują zupełnie inne brzmienie.

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Atypeek Music.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz