poniedziałek, 25 czerwca 2018

Alien Weaponry - Tū (2018)

Od jakiegoś czasu nie śledzę już nowo powstających heavy/thrash metalowych kapel, bo nie tylko coraz bardziej mnie takie granie nudzi, a także coraz bardziej przypomina to zwyczajny odgrzewany kotlet. Zupełnie inną kwestią są weterani, którzy wciąż udowadniają że mimo upływu lat wciąż należy się z nimi liczyć, nawet jeśli mielibyśmy mówić tylko o Metallice. Właśnie w takich sytuacjach, rozmyślaniach i rozmowach trafić można nieoczekiwanie na debiut, który pokazuje że granic można nie przesuwać, a jednocześnie zrobić coś co autentycznie zwala z nóg. Witamy na Nowej Zelandii...

... a konkretniej w mieście Waipu. Grupa Alien Weaponry została założona w 2010 roku przez braci - gitarzystę i wokalistę Lewisa de Jonga oraz perkusistę Henry'ego de Jonga (w chwili założenia kolejno 8 i 10 lat). Na basie od 2013 roku gra ich rówieśnik Ethan Trembath, który zastąpił Wyatta Channigsa. Ich właściwa historia zaczyna się właściwie dopiero w sześć lat później, gdy wygrali szkolny międzynarodowy konkurs muzyczny  Smokefreerockques odbywający się w Nowej Zelandii oraz Smokefree Pacifica Beats - stając się także jedyną jak dotychczas grupą, która wygrała na obu wydarzeniach. Rok wcześniej debiutowali epką "The Zego Sessions", a następnie już w 2016 i 2017 roku wydali serię singli, kolejno kawałki "Hypocrite", "Urutaa", "PC Bro", "Raupatu" oraz "Rū Ana Te Whenua". Wszystkie, w odświeżonych wersjach, znalazły się również na pierwszym pełnometrażowym albumie chłopaków, który swoją premierę miał dokładnie 1 czerwca. Co ciekawe, album ten został wydany przez... Napalm Records, który mam nadzieję zwęszył bardzo obiecujący zespół i pomoże mu poznać się szerszej publiczności. 

Zanim przejdziemy do muzyki, w której chłopaki nie ukrywają swoich inspiracji starą Metalliką, Anthraxem, Panterą, a nawet w moim odczuciu klasyczną Sepulturą, Soulfy'em czy wczesnym Lamb Of God, należy się rzut oka na świetną, minimalistyczną, a przy tym wyjątkowo intrygującą okładkę i kilak słów o tematyce kawałków. Pierwszą rzeczą, którą się widzi nie jest nazwa zespołu, nie jest to nawet tytuł płyty, a obleczona w rogaty hełm szczerząca jedynie zęby twarz, która zdaje się być wyrwana z planu filmowego "Władcy Pierścieni". Nic bardziej mylnego, choć w pierwszej chwili sam miałem takie skojarzenie - otóż jest to głowa  maoryskiego wojownika, a o nich i historii Nowej Zelandii chłopaki częściowo śpiewają w swoim utworach. Ponadto, żeby było ciekawiej teksty tychże również są we fragmentach napisane i śpiewane po maorysku, a konkretniej w Te Reo Māori. Ponadto chłopaki śpiewają też bardzo dojrzale o kwestiach politycznych i społecznych, jak również o swoich nastoletnich problemach. Gdy już jesteśmy odpowiednio zaintrygowani grafiką i tematyką, można przejść do muzyki, która tylko przez moment wydaje się być mało wyrafinowana.

Zaczynamy od krótkiego intra zatytułowanego "Whaikōrero"* w którym wita nas tęskna melodia wygrywana na jakimś flecie i słowa wypowiadane po maorysku przez Lewisa. Po nim zaś następuje płynne przejście do kapitalnego numeru  "Rū Ana Te Whenua" w całości zaśpiewanego po maorysku. Mocne wejście pod postacią okrzyków przywodzących na myśl zawołania wojenne, a następnie potężne gitarowo-perkusyjne uderzenie. Niski strój i melodyka wyraźnie zdradzają, że chłopaki słuchają także nowszych kapel w rodzaju Lamb Of God, ale tempo jest wyraźnie thrashowe, a z kolei egzotyczny i raczej niespotykany w muzyce metalowej język, zbliża ich pod tym względem do etnicznych eksperymentów brazylijskich legend. Według słów chłopaków kawałek opowiada o tym jak  
w 29 kwietnia 1864 roku około 230 maoryskich obrońców wyruszyło na szczyt wzgórza w Pukehinahina (Brama Pa - Tauranga) oczekując na najcięższe bombardowanie artylerii, jakie kiedykolwiek dostarczyła armia brytyjska. (...) Ta piosenka jest poświęcona naszemu praprapradziadkowi, który walczył i umarł broniąc wzgórza w Pukehinahina (Gate Pa). Nazywał się Te Ahoaho. 
Po mocnym początku panowie nie zwalniają tempa i przechodzą do świetnego surowego, basowego intra, które po chwili rozwija się do szybszego grania. "Holding My Breath" to znakomicie napisana, surowa kompozycja puszczająca oczko do starej szkoły heavy metalu, a zwłaszcza Anthraxu, choć liniom wokalnym znacznie bliżej metalcore'owej estetyce, a harmonie w refrenie mogą nieco kojarzyć się z Bullet For My Valentine. 

W kolejnym kawałku wracamy do tematyki historycznej. "Raupatu" charakteryzujący się nieco wolniejszym tempem jest z kolei jeszcze bardziej zakorzeniony w estetyce thrash metalu i miejscami może wydać się dość prosty, ale razem z tekstem i sprawnym, surowym brzmieniem robi kapitalne wrażenie. Ten opowiada zaś jak   
w 1863 roku kolonialny rząd Nowej Zelandii uchwalił ustawę umożliwiającą konfiskatę ziemi przez każdego, kogo uważali za "buntownika". W ten sposób miliony akrów zostały skradzione ich właścicielom maorysów, pogrążając te społeczności w biedzie i zmieniając równowagę sił i oblicze historii w tym kraju na zawsze. Te niesprawiedliwe działania nazwano RAUPATU.  

W następnym, znakomitym zresztą kawałku charakteryzującym się niskim - odrobinę djentowym - strojem, zatytułowanym "Kai Tangata" przyspieszamy i ponownie wracamy do tematów historycznych. W notce pod numerem można przeczytać:  
W 1820 r. wielki generał północnej wojny Hongi Hika wyjechał z Nowej Zelandii do Anglii. Po powrocie przyniósł ze sobą słowo Boże i setki muszkietów. (...)  Tytuł dosłownie tłumaczy się na "Zjadając ludzi" i odnosi się do starożytnej tradycji Maorysów, polegającej na zjadaniu ciała swoich wrogów po bitwie, aby ich znieważyć. Jest to także starożytne określenie na wojnę. 
Bardzo ciekawie tę tematykę tłumaczą sami młodzi muzycy:
 Niektórzy ludzie mogą uznać to za nieco makabryczne - opowiada wokalista i gitarzysta Lewis de Jong. - Ale to naprawdę miało miejsce i nigdy się o tym nie mówiło. Nie twierdzimy, że to jest dobre, albo złe, to tylko część naszej historii. Kawałek ten odnosi się do" nga tohu a Tūmatauenga "(symbole Tūmatauenga - maoryskiego boga wojny) i to od tego bóstwa. Stąd wziął się tytuł płyty, czyli "Tū".  
Henry, perkusista i brat Lewisa odpowiedzialny za słowa do utworu  "Kai Tangata" dodaje: 
Sporo piosenek na tym albumie dotyczy bitew i konfliktów. Pomyśleliśmy, że nadawanie nazwy albumowi po Tūmatauengi jest właściwe. Tū oznacza również stawanie się silnym i dumnym. (...)
W notce można zaś jeszcze przeczytać, że teledysk do tego numeru ma szczególne znaczenie dla zespołu ze względu na lokalizację i zaangażowanych ludzi. Cześć klipu została nakręcona w jaskiniach Waipu, niedaleko miejsca, w którym żyją członkowie zespołu. Resztę sfilmowano na terytorium plemiennym Te Arawa braci de Jong; a wiele osób - w tym grupa kapa haka Te Matarae i Orehu - jest członkami ich rodziny (Ngati Pikiao whanau) i plemienia Te Arawa iwi. Całość robi moim zdaniem naprawdę fenomenalne wrażenie, nie tylko ze względu na tematykę czy wykonanie, ale także niezwykłe społeczne i kulturowe zaangażowanie chłopaków. Wracając z kolei do muzyki na płycie - równie udany jest nieco wolniejszy numer "Rage (It takes over again"), który ponownie liniami wokalnymi zdradza inspirację chłopaków metalcore'm, choć samo granie jest zdecydowanie bardziej surowe, o zadziornym brzmieniu znajdującym się gdzieś pomiędzy Anthraxem a Lamb Of God. Po nim wskakuje "The Things That You Know" który zostaje w klimacie poprzednika, znów balansując między starym klasycznym thrash metalem, a nowocześniejszym metalcorem i trzeba przyznać, że i tutaj chłopaki czują się wyjątkowo dobrze. Pozornie kawałek jest prosty, grany dość szkolnie, ale zagrany sprawnie i wyróżniając się na tle wielu innych młodocianych kapel.


W kolejnym "Whispers", jak się można domyślać po fragmentach radiowej rozmowy, poruszamy tematykę współczesną i ponownie jest bardzo ciekawie. Tu także chłopacy grają nieco wolniej i bardziej nowocześnie, choć również nie stroniąc od znakomitych surowych riffów i egzotycznego klimatu w liniach wokalnych, co znów nieco zbliża ich do Sepultury i Soulfly'a. Po nim wskakuje "PC Bro" krytykujący postęp technologiczny i przypięcie młodych ludzi do ekranów telefonów. Niby nic nowego, ale przekazane w mocny sposób i do tego przez młode pokolenie. Sam utwór wraca na bardziej metalowe, szybkie rejony, a swoim surowością zbliża się nieco do garażowego brzmienia pierwszych nagrań największych zespołów ze względu na mocno uwydatnione blasty czy przejścia na gryfach gitary. Zbliżając się do końca miłym zaskoczeniem może być pianinowy wstęp w numerze "Urutaa" co wraz z gitarowym rozwinięciem nadaje całości nieco progresywnego klimatu. Tu także na przód mocno wybija się surowe i wyraziste brzmienie gitar i blasty, a samo granie znów przypomina połączenie klasycznego thrashu z nowocześniejszym podejściem w stylistyce metalcore'u i trzeba przyznać, że choć nie brzmi to odkrywczo, to na pewno świeżo. Po nim czas na kawałek zatytułowany "Nobody Here" w którym znów mamy fragment rozmów z radia doskonale łączący się z mocną perkusją i surowym riffem gitary. W przedostatnim właściwie instrumentalnym (wokale wchodzą na samej końcówce) "Te Ara" gitary i perkusja w ciekawy sposób łączy się z elektroniką i nowozelandzkimi instrumentami. Słychać, że chłopaki pozwalają sobie na tutaj na odrobinę swobody w graniu i sugerują lekko progresywne ciągoty, które mam nadzieję w przyszłości zostaną rozwinięte. Wreszcie, wieńczący płytę "Hypocrite" o najbardziej surowym, znów nieco djentowym brzmieniu i wolnym, dusznym tempie znakomicie ją kończy, dając do zrozumienia, że chłopaki lubią i świetnie czują zarówno starą szkołę takiego grania, jak i doskonale rozumieją trendy we współczesnym w ciężkim graniu, co mam nadzieję również jeszcze bardziej rozwiną na kolejnych wydawnictwach.

Ocena: Pełnia
Alien Weaponry nie gra w szczególnie skomplikowany sposób, można by rzec że brzmią wręcz prymitywnie, ale w połączeniu z solidnym brzmieniem i przede wszystkim niespotykaną, bardzo oryginalną tematyką, zarówno historyczną, jak i współczesną, zwłaszcza mając na względzie ich młody wiek,wyróżniają się i warto ich posłuchać. Wrażenie robi także to jak chłopaki grają - nie jest to tępe odgrywanie riffów, które już znamy, a naprawdę przemyślana i solidnie napisana porcja gitarowej muzyki z charakterem. Gdyby był to zwykły zespół, który nie zwraca na siebie uwagi swoimi nowozelandzkimi korzeniami i specyficzną, szczególnie historyczno-etniczną tematyką, prawdopodobnie pozostałby całkowicie przeze mnie niezauważony. Sam album mógłby być nieco krótszy, bardziej skupić się tylko na aspektach historii i kultury maoryskiej, ale w ogólnym rozrachunku jest to granie ciekawe i przyjemne. Być może nigdy nie będzie to grupa szczególnie rozpoznawalna, a samo granie nigdy nie wybije się poza sprawne rzemiosło, ale liczę na to, że dobry układ z Nuclear Blastem pozwoli chłopakom na wypłynięcie na szersze wody i należyte zainteresowanie, które zaowocuje jeszcze równie lub jeszcze ciekawszym materiałem jak debiutancki "Tū".


* w języku maoryskim słowo to oznacza "mowę", "przemówienie".

Wszystkie cytaty z materiałów prasowych w tłumaczeniu własnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz