piątek, 8 kwietnia 2016

Retrospekcja XXV: Budgie - Budgie (1971)



Napisał: Marcin Wójcik

Historia kołem się toczy. Na początku mojej działalności w LupusUnleashed pisałem o trzeciej płycie Budgie. Gdy nadszedł czas pożegnania również sięgam po tę muzykę.


Budgie odegrało ważną rolę w moim muzycznym życiu. Ten zespół jest źródłem wielu inspiracji, emocji i frapujących dźwięków. Mimo, że złoty okres w historii formacji przypada na lata siedemdziesiąte, to wciąż broni się poziomem artystycznym, w przeciwieństwie do podobnych, „wąsatych” kapel.

Debiut Walijczyków przypadł na sam początek siódmej dekady XX wieku, a ściślej – na rok 1971. Co ciekawe, w tym samym czasie na światło dzienne wychodzi „Blues” Breakoutu, co jest dowodem na to, jak wielka przepaść dzieliła wówczas Polskę i Wielką Brytanię. Rodzime zespoły hard-rockowe pojawiły się bowiem znacznie później. Pierwszy album grupy był wtedy zbiorem dobrych, świeżych i oryginalnych pomysłów. Był zapisem śmiałej twórczości, za którą byli wyrzucani z klubów (grali za głośno – sic!). Płytę wydała wytwórnia MCA, z którą zespół był związany przez długie lata. Niestety, mimo oryginalności i błyskotliwości Walijczycy nie cieszyli się taką popularnością jak choćby Led Zeppelin.


Longplay, zatytułowany po prostu „Budgie” zawiera osiem utworów i trwa łącznie ponad 40 minut. Najciekawszy i najprostszy utwór trwa zaledwie… minutę. Jednak dwa akordy i słowa „You are everything In my heart” (jednocześnie tytuł piosenki) wyrażają wszystko. Tu zdecydowanie sprawdziło się powiedzenie Najprostsze rozwiązania są najlepsze. Na tej samej stronie umieszczono wielopłaszczyznowy „The Author”, moim zdaniem posiada najpiękniejszy wstęp z całej twórczości zespołu. Po nim następuje prawdziwa jazda bez trzymanki. Dzikim riffom gitary wtóruje bas, który jakby nie chciał oddać za wygraną. Całości dopełniają dość piskliwe, ale treściwe partie gitary solowej. Za ten instrument do 1978 roku odpowiadał Tony Bourge. Pierwsze dźwięki, zaś, które otwierają płytę to riff utworu „Guts”, który później został nagrany na nowo w 2003 roku, w nowym składzie i lekko odświeżonej aranżacji. Na drugiej stronie gości akustyczne „You And I”. Zamysł podobny jak w przypadku „You’re everything in my heart”, jednak kompozycja jest bardziej rozbudowana. Czas pokazał, że od debiutu na każdej kolejnej płycie muzycy umieszczali zawsze dwie „niezelektryfikowane” piosenki, które balansowały ładunek energetyczny zawarty na danym krążku. Całość zamyka „Homicidal Suicidal” – kompozycja dość prosta, momentami ma się wrażenie, że nieco rozwleczona, jednak łatwo zapamiętywana i z dość enigmatycznym tekstem.



Gdy spojrzy się na „Budgie” przez pryzmat całej dyskografii zespołu z Cardiff, można zauważyć, że dał on początek pewnej tradycji. Z biegiem czasu, każda następna płyta była układana według takiego samego wzoru. Walijczycy nie szukali nowych możliwości poprzez zmianę formy. Dla nich najważniejsza była treść, która mimo wyważonego rozwoju opierała się na sprawdzonych patentach. Wyważenie to, być może, nie wpłynęło nie wzrost popularności grupy, ale dzięki temu kunszt można podziwiać do dziś. Jednym słowem, dobra sztuka będzie się bronić, nawet jeśli nie była doceniana w swojej epoce. Brzmi znajomo?



Wcześniejsze teksty o Budgie autorstwa Marcina Wójcika:  
oraz jak na razie jedyny mój "Squawk" [red. nacz. - lupus]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz