niedziela, 3 kwietnia 2016

R7/131: Nile, Melechesh, Embryo, Ogotay (2.04.2016, B90, Gdańsk)


Death metalowa uczta na początek wiosny? Tylko w B90! Do tego wszystkiego uczta nie byle jaka, bo do Gdańska zawitała amerykańska legenda death metalu Nile specjalizująca się w tematyce egipskiej. Wsparła ich izraelska grupa Melechesch, obecnie stacjonująca w Holandii, włosi z Embryo oraz gdańska formacja Ogotay, która swoją nazwę zaczerpnęła z serii komiksów o Thorgalu. Czy był to udany wieczór?


Oczywiście, zwłaszcza jeśli będziemy myśleć przede wszystkim o gościach zagranicznych, bo gdański Ogotay moim zdaniem nie wypadł najlepiej. To naprawdę niezły zespół, z ogromnym potencjałem, ale na koncercie - mimo, że odbywał się w B90 - nie wprawił w zachwyt. Co rzadkie w tym klubie, spieprzono zupełnie brzmienie podczas ich występu - było zbyt surowe, toporne i zupełnie bez wyrazu. Sam zespół też gra dość surowo i monotonnie, ale ich występu nie ratowało nawet niezłe techniczne wykonanie zaprezentowanego materiału i dobry kontakt z nieliczną wówczas publicznością zebraną w klubie. Naprawdę nie potrafię pojąć jak to możliwe, by w miejscu o takiej reputacji mogło dojść do sytuacji, że polski zespół grający przed zagranicznymi grupami, a nie zbieraniną lokalnych formacji w jakimś pubie, brzmiał jakby został przepuszczony przez mikser kuchenny wstawiony do pustego garnka?

Więcej ludzi pojawiać się zaczęło dopiero przy okazji Włochów z Embryo. Tu od początku brzmienie było z kolei bez zarzutu, zmienił się też nieco klimat. Łączący melodyjny death metal z metalcorem zespół zaprezentował pełną energii wiązankę kompozycji z trzech swoich krążków studyjnych, z przewagą jak sądzę materiału z wydanego w zeszłym roku albumu zatytułowanego po prostu "Embryo" na którym gościnnie wystąpił Francesco Paoli z Fleshgod Apocalypse. Nie wiem na ile panowie z Embryo są kojarzeni w naszym kraju, ale nie mam wątpliwości, że u wielu wzbudziła spore zainteresowanie. Metalcore'owe inspiracje świetnie łączyły się z death metalową podstawą pozwalając na zwiększenie siły rażenia, kontrastowość co jakiś czas zahaczającą nawet o klimaty djentowo-deathcore'owe (szkoda tylko, że fragmentarycznie, bo gdy tylko pojawiały się niższe brzmienia i bardziej skomplikowane riffy szybko były ucinane). Troszkę też ich muzyka przypominała nasz rodzimy Decapitated, ale nie jestem pewien czy w ogóle kojarzą ten zespół i czy się nim inspirują. Wokalista Roberto Pasolini miał znakomity kontakt z publicznością i bardzo ciekawą barwę głosu, a dźwięki wydobywane przez obu gitarzystów i perkusistę grupy nastroiły bardzo pozytywnie na dwie najważniejsze tego wieczoru formacje.

Pierwszą z nich był niesamowity Melechesh, który brzmiał jeszcze ciekawiej niż na płytach, choć miejscami zdecydowanie brakowało charakterystycznych orkiestrowych wstawek, jaki usłyszeć można na ich płytach, przez co czasami można było odnieść wrażenie ginięcia orientalnego szlifu, z jakiego izraleska, czy tez raczej obecnie holenderska grupa słynie. Ich set składał się z wydanej w zeszłym roku płyty "Enki", z której zabrzmiały takie utwory jak: "The Pendulum Speaks", który otworzył występ "Babilończyków", "Tempest Temper Enlil Enraged" czy "Multiple Truths"oraz kilku starszych kawałków, które zdominowały ich występ. Pośród nich znalazły się "Grand Gathas of Baal Sin" ze znakomitej "The Epigenesis" z 2010 roku, "Ladders to Sumeria", "Deluge of Delusional Dreams" czy "Rebirth of the Nemesis" z wydanego w 2006 płyty "Emissaries" oraz świetny "Triangular Tattvic Fire" ze Sphynxa zrealizowanego w 2003 roku. Panowie z Melechesh dali mocny występ znakomicie dogadując się z publicznością, po czym ustąpili miejsca kolegom ze Stanów znanych jako Nile i sławiących z kolei kulturę i mitologię starożytnego Egiptu.

Grupa dowodzona przez Karla Sandersa i Dallasa Toler-Wade'a zagrała ponad godzinny występ porażając intensywnością przygotowanego na koncert materiału i jego siłą rażenia. Głównym trzonem ich repertuaru pozostawał materiał z wydanej w zeszłym roku płyty "What Should Not Be Unearthed" z której oprócz utworu tytułowego można było usłyszeć "Call to Destruction", "In the Name of Amun", oraz "Evil to Cast Out Evil". Nie zabrakło też starszych kompozycji, takich jak "The Inevitable Degradation of Flesh" z wcześniejszego o trzy lata "At the Gates Of Sethu", "Hittite Dung Incantation" i "Kafir" z wydanego w 2009 roku "Those Whom the Gods Detest", "Ithyphallic" z albumu pod tym samym tytułem, "Sacrifice Unto Sebek" z "Annihilation of the Wicked", który koncert otworzył oraz " Lashed to the Slave Stick " z tej samej płyty, "Sacrophagus" z "In Their Darkened Shrines", "Defiling the Gates of Ishtar" oraz tytułowego pochodzącego z 2000 roku "Black Seedsof Vengeance" a także "The Howling of the Jinn" z "Amongst the Catacombs of Nephren-Ka". Zarówno Sanders, jak i Dallas byli w znakomitej formie, w świetnym kontakcie z publicznością, która wyraźnie się zagęściła pod sceną i chętnie wdawała się w pogo przy niemal każdym kawałku grupy Nile. Nie poskąpili także bisu, na którym już mnie zabrakło, bo od nadmiaru potężnego brzmienia, wrażeń i swoistego rodzaju monotonności pękała już mi głowa, żeby nie powiedzieć czerep. 

Nie ulega wątpliwości, że był to udany wieczór - pełen soczystego, ciężkiego i bardzo mocnego grania. Liczna, ale jak na warunki B90 uboga publiczność z całą pewnością wychodziła z koncertu ukontentowana, a pośród niej nie tylko nie brakowało młodzieży, ale również metalowych fanów w średnim wieku, co świadczy o sile przyciągania jaka charakteryzuje amerykanów z Nile. Nie należy jednak zapominać, że tego dnia nie tylko oni dali bardzo dobre koncerty. Prawdziwą perełką moim zdaniem był Melechesh, jak również bardzo interesujący Embryo. Żałuję tylko naszych gdańszczan, których koncert mógłby być niezły, gdyby tylko bardziej postarano się z jego nagłośnieniem, bo jak dotąd był to najgorzej zrealizowany występ jaki słyszałem w tym klubie. Dobrze by było także, gdyby pomyślano o zmianie choreografii lub kolorystyce oświetlenia, miejscami bowiem bolały aż oczy i trzeba było uciekać na tyły, żeby dać im odpocząć, a z kolei fotografowie mieli mocno utrudnione zadanie, żeby znaleźć dobry moment na uchwycenie chwili w kadrze zdjęcia. Te jednak tylko drobne potknięcia, które nawet najlepszym klubom się zdarzają, nie potrafią umniejszyć faktu, że była to perfekcyjna uczta złożona z death metalowych brzmień i oby takich, równie interesujących koncertów nigdy nam nie brakowało.

Zdjęcia własne. Więcej zdjęć na naszym facebooku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz