niedziela, 12 października 2014

Flying Colors - Second Nature (2014)


Jeden z licznych projektów byłego perkusisty Dream Theater doczekał się drugiej płyty. Nie wiem czy się cieszyć, bo debiutancki album tego zespołu nie przypadł mi do gustu, mimo, że wielokrotnie próbowałem się do niego przemóc. Transatlantic mnie ostatnio zraził nudą jaka wiała z ostatniego albumu, a pozostałych projektów od czasu opuszczenia przez Portnoya macierzystej formacji nie śledzę, bo tak naprawdę nie ma czego śledzić. Najnowszy album Flying Colors znów ma bardzo dobrą okładkę, a singlowy "Mask Machine" zaintrygował na tyle, że postanowiłem przysłuchać się tej płycie. Czy następca krążka z 2012 roku zasługuje na uwagę?

Najnowszy album zawiera dziewięć utworów i trwa o całe pięć minut dłużej od debiutanckiego "Flying Colors". Co ciekawe, podobnie jak "Kaleidoscope" Transatlantika został spięty klamrą w postaci dwóch długich kompozycji, a pomiędzy nimi ulokowano te krótsze, choć na całe szczęście nie zdecydowano się na utwory o potwornych rozmiarach dwudziestu kilku lub trzydziestu minut. Lubię rozbudowane kompozycje, ale te proponowane na tegorocznym Transatlantiku były idealnym przykładem przerostu formy nad treścią. Nowy album Latających Kolorów został nagrany w tym samym składzie co poprzedni; obok Portnoy'a i i dwóch (nie spokrewnionych ze sobą) Morse'ów na basie gra Dave LaRue, a przy mikrofonie stoi Casey McPherson. Mając w pamięci niezbyt dla mnie przystępny poprzedni album przełykam gorzko ślinę, jednocześnie jednak przypominam sobie miłe zaskoczenie singlowym "Mask Machine". 

Rzut oka na okładkę autorstwa Hugh Syme'a. Tym razem zamiast metalowego człowieka płonącego kolorowymi płytkami mamy elektrownię wiatrakową z tarasem widokowym i człowiekiem, który z lornetki wypatruje pięciu balonów z kolorowymi okryciami. Tak jak poprzednia, jest małym dziełem sztuki, jednakże efekt nieco psuje motyl pomiędzy nazwą grupy i tytułem płyty - ale może się po prostu czepiam. Otwiera "Open Up Your Eyes" trwający nieco ponad dwanaście utwór, w którym od początku słychać, że Flying Colors wreszcie znalazło na siebie sposób. Zapala się lampka  z napisem "Transatlantic", ale tym razem nie jest źle. Rozpędzający się wstęp to ukłon w stronę klasycznego rocka progresywnego, który bardzo ciekawie przechodzi w funkowy, pulsujący pasaż, który po chwili równie interesująco przechodzi w łagodny podkład pod wokal McPhersona, który zdecydiwanie się poprawił od pierwszej płyty. Echa Camel, ELP czy wczesnego Procol Harum są  tutaj również słyszalne. To dobry utwór, choć wcale nie jest czymś wielkim. Troszkę może się też dłużyć przy końcówce, ale nie ma tutaj przesytu jaki charakteryzował wcześniejszy o kilka miesięcy wspomniany już "Kaleidsocope". Podobnych utworów trochę już było, ale i tak słucha się go bardzo przyjemnie. Drugi utwór, to przywołany już sześciominutowy "Mask Machine", który wyraźnie nawiązuje do brytyjskiej grupy Muse. Świetna partia basu, chwytliwa melodia i znakomity wokal McPhersona przypominający trochę Bellamy'ego, do tego chórkowe falsetowe wstawki. w ogóle ten utwór brzmi trochę jak z ostatniej płyty Brytyjczyków "The Second Law", a trochę jak z licznych eksperymentów Queen czy nawet Deep Purple. Polubiłem ten utwór od pierwszego odsłuchu i nadal uważam, że choć odkrywczy nie jest, jest naprawdę dobry.

Po nim następuje spokojniejszy, pochodowy "Bombs Away" z kolejnym znakomitym basowym tłem, ciekawym gitarowym riffem i falsetowym wokalem McPhersona. Tu także nie ma nic nowego, ale słucha się go naprawdę dobrze. Drugi ulubieniec, w którym nawet Portnoy wyraźnie się odnalazł, grając z wyczuciem i jak na jego możliwości dość delikatnie, bez szarż i forsowania wszystkich dostępnych technik gry. Czwarty numer nosi tytuł "The Fury of my Love" i rozpoczyna go delikatne pianinowe intro i głos McPhersona. Linia wokalu od razu skojarzyła mi się z "All Time High" oraz "A Wiev To A Kill", czyli dwoma utworami bondowskimi. Jednak to tylko takie małe nawiązanie, sam utwór bondowsko już tak nie brzmi. Bardziej pachnie Beatlesami osadzonymi na współczesnym gruncie muzyki alternatywnej. Znów jest nieodkrywczo, ale naprawdę przyjemnie i zdecydowanie bardziej spójnie niż na poprzedniku.  Odrobinę Purplowy wstęp wita nas w bardzo dobrym "A Place In Your World", a następnie wokalem i melodią gitary skręca się w stronę AOR z lat 80. Czuć w nim świeżość i sporą frajdę ze wspólnego grania, która również udzieli się wielbicielom talentu grających w tej grupie muzyków, choć fajerwerków i tutaj, wcale nie należy oczekiwać.


Najkrótszy, bo trwający zaledwie cztery minuty czterdzieści sześć sekund numer "Lost Without You" trafił na miejsce szóste. Tu znów jest łagodniej, a wszystko za sprawą wyróżniającej się partii pianina i perkusji, która również utwór otwiera. Nad całością unosi się odrobinę U2owaty szlif (gdzieś z lat 90). Ponownie słucha się przyjemnie, ale bez większej refleksji czy zachwytu. Nie ma jednak tutaj takiej nudy jak na ostatnim Transatlantiku i zdecydowanie wychodzi to na plus temu wydawnictwu. Siódmym utworem jest nieco ponad siedmiominutowy "One Love Forever", który otwiera irlandzki folkowy wstęp, który powoli się rozpędza. Gdzieś przemykają dalekie skojarzenia z Led Zeppelin czy klimatami znanymi z mojej ulubionej grającej folk grupy The Decemberists, a wszystko to polane sosem ze współczesnej alternatywy. Następujący po nim "Peaceful Harbour" również zamyka się w czasie siedmiu minut i wyraźnie jest złożony z tęsknoty za Zeppelinami. McPherson zgrabnie imituje tutaj Planta, znów też ma się wrażenie znanych linii wokalno-melodycznych, ale mimo to nie ma się poczucia odrzutu. Utwór rozwija się od łagodnej gitary, do szerszego spektrum instrumentalnego, trochę przypominające też Pink Floyd czy Rush, a na finał otrzymujemy piękne gospelowe zakończenie.

Ostatnim numerem jest prawie dwunastominutowy (bez sześciu sekund) "Cosmic Symphony" składający się z trzech części. Otwiera "Still Life of the World" - dźwiękami burzy, pianinem, perkusjonaliami i falsetowym wokalem McPhersona znów przypominającym trochę Bellamy'ego. Rozwija się powoli i dość niepokojąco, po czym następuje płynne przejście do drugiej części "Searching for the Air", które nieco szybciej ale nadal dość spokojnie kontynuuje początkową melodykę. Tu znów kłaniają się nam lata 70, w dodatku w znacznie ciekawszy sposób niż na Transatlantiku. Trzecia część "Pound for Pound" eksploduje solówką, nadal kontynuując poprzednie dźwięki, jednak te są coraz szybsze i intensywniejsze. Nagle zerwanie i deszczowe zwolnienie, które po chwili rozwija się do szybszego finału, który kończy się znów deszczem i pianinem. Limitowana edycja rozszerzona zawiera jeszcze dwie kompozycje, będące akustycznymi wersjami "Peaceful Harbour" oraz "The Fury of my love". Również one wypadają dobrze, może nawet lepiej i bardziej melancholijniej od oryginalnych.

Nie jest to płyta wybitna, ani odkrywcza, ale z całą pewnością bardzo sprawnie zrealizowana. Podobnych albumów znalazło się na pewno kilka, ale w nie każdym są tak znakomici i znani muzycy. Jest lepiej niż na poprzednim, zdecydowanie bardziej czuć tutaj chemię między poszczególnymi członkami supergrupy. Wreszcie jest to też album ciekawszy od "Kaleidoscope" Transatlantika, który był po prostu rozczarowujący. Najzagorzalsi fani Portnoya i pozostałych muzyków będą na pewno zachwyceni, a inni posłuchają z przyjemnością i najprawdopodobniej odstawią tę płytę na półkę, by nigdy więcej do niej nie wrócić. Ocena: 7/10


Opinia o "Kaleidoscope" Transatlantic jest moim subiektywnym zdaniem, z którym wcale nie trzeba się zgadzać. Recenzja tegoż albumu znajdzie się na łamach Heavy Metal Pages, gdzie dokładnie wyjaśniam czemu mi nie przypadł mi do gustu.

2 komentarze:

  1. Hehe, słuchaliśmy tego krążka w podobnym momencie, ja mam nieco lepsze zdanie - dałem się porwać wielkim momentom - ale też niestety zauważyłem te słabsze... choć nie jest ich w sumie dużo...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnie zdanie jest rewelacyjne. ;p ;p ;p

    OdpowiedzUsuń