niedziela, 22 kwietnia 2012

Elm Street - Barbed Wire Metal (2011)




Raz, dwa, Freddy już cię ma! Trzy, cztery, zamknij drzwi! Pięć, sześć, krucyfiks z sobą weź! Siedem, osiem, siedź do późna! Dziewięć, dziesięć i już nigdy nie idź spać! – słynna wyliczanka jak najbardziej pasuje do australijskiego zespołu Elm Street. Zaś ich debiutancki album, to klasyczny heavy/thrash metal w stylu lat 80 i trzeba przyznać, że bardzo interesujący.

Interesujący z tego względu, że po raz kolejny należy sobie zadać pytanie: ile można jeszcze wycisnąć ze stylistyki, która przeminęła dawno temu mając do dyspozycji zdobycze najnowszej technologii, wszystkie możliwe riffy już były, a twórcy od dawna zjadają swoje ogony z coraz gorszym skutkiem? Podobnie jak Steelwing czy SkullFist, Elm Street należy do grupy tych zespołów, które nie przejmują się najnowszymi trendami w muzyce metalowej i swobodnie eksploatują wychodzone ścieżki klasycznego heavy/thrash metalu właśnie. Wystarczy rzut oka na okładkę, by się o tym doskonale przekonać: żywy trup z długimi włosami ubrany w skórzaną kurtkę pędzi i terroryzuje miasto na swoim jednośladzie i z uśmiechem na kościotrupiej twarzy morduje znudzonych życiem smutnych panów w garniturach. Esencja okładek lat 80 normalnie – i to nie od byle kogo, okładkę stworzył Ed Repka, który tworzył grafikę między innymi dla Megadeth (stworzył dla Mustaine’a postać Vica Rattleheada) czy Death.

Grupa Elm Street powstała w 2003 roku w Australii podbijając ją mieszanką klasycznego heavy metalu w stylu Iron Maiden, Judas Priest, Manowar czy Savatage. W latach kolejnych grali mnóstwo koncertów z legendami australijskiej sceny metalowej i rockowej, a w listopadzie 2011 roku wydali swój pierwszy, debiutancki krążek „Barbed Wire Metal”, który za pośrednictwem niemieckiej wytwórni Metal Massacre został rozpowszechniony po całym świecie. Obecnie zespół znajduje się w trasie promującej album, w czasie której odwiedzą również Polskę. Zagrają w Szczecinie, Gdyni (!), Warszawie, Kielcach, Rzeszowie i Katowicach.

A debiutancki album? Cóż, nie należy się spodziewać niczego nowego, nie należy się spodziewać żadnych utworów, które na stałe wpiszą się w historię metalu… ale na pewno należy się spodziewać mocnych riffów, świetnych melodii oraz dopracowanego łojenia klasycznego metalu. A sięgając po tego typu albumy tego się przecież wymaga. A jeśli zespół potrafi tchnąć w takie granie świeżość i nowe życie i słucha się kawałków z ogromną przyjemnością to jest to ogromna zaleta. Produkcja albumu jest rewelacyjna, na pewno nie usłyszymy tu kolejnego AC/DC (czy jest jeszcze ktoś kto uważa, że australijska muzyka rockowa i metalowa to tylko AC/DC?), można za to usłyszeć wżerające się w czachę pędzące riffy, masę bardzo dobrych solówek, dłuższych instrumentali do machania włosami, idealnie stłumioną perkusję i przede wszystkim niesamowity luz.

Otwierający płytę kawałek tytułowy po prostu miażdży, rewelacyjnie wypada numer „King Of Kings” , w fotel wgniata „Mercilles Soldier”. Nie brakuje też obowiązkowych heavy metalowych hymnów: mamy „Heavy Metal Power” i wyśmienity, wkręcający się w mózg na stałe, ostatni na płycie numer „Metal Is The Way”. Osiem kawałków, niecałe czterdzieści minut muzyki, która nie wyważa żadnych drzwi, ale na pewno zasługuje na posłuchanie, zwłaszcza jak jest się wielbicielem klasycznego heavy metalowego łojenia.

Ocena: 8,5/10

Ps. Elm Street zagra w Gdyni, w klubie Ucho 15 maja wraz z trójmiejskimi grupami Shadowsight, Inner Strife i bydgoskim Deathinition. Obecność obowiązkowa!


1 komentarz: