czwartek, 8 marca 2012

WNS VI: Lanfear, Red Lamb


Uznana niemiecka grupa wykonująca progresywny metal z elementami power metalu i debiut nowego thrash metalowego amerykańskiego zespołu prowadzonego przez znanego z Anthrax Dana Spitza i w dodatku wyprodukowany przez Dave’a Mustaine’a. Płyty różne, raczej będące ciekawostką, ale warte poświęcenia kilku zdań i naturalnie posłuchania.

  1. Lanfear – This Harmonic Consonance (2012)

Nigdy nie popadłem w większy zachwyt nad tym niemieckim zespołem. Istniejąca od 1993 grupa właśnie zrealizowała swój siódmy album studyjny (właściwie to szósty – „Towers of February” i „Towers”, obie z 1996 roku to te same płyty). Progresywny metal łączony z power metalem w wykonaniu Lanfear należy do jednego z najciekawszych w swoim gatunku, ale to wcale nie oznacza, że otrzymujemy album wybitny. Mnie najnowszy materiał nie zachwycił tak samo jak nie zachwyciły mnie poprzednie ich albumy. Jest kilka świetnych momentów, kilka niezłych rozwiązań, jednakże właściwie jest to jedynie sprawna konfekcja.
Ciekawy, pachnący Ennio Morricone wstęp, ładnie wprowadza w ostre gitarowe wejście „Colours of Chaos” – swoją drogą to bardzo dobry kawałek, wkurza w nim tylko wokal, taki nazbyt Scheepersowy mi się wydaje. Nie zwalniamy w „By-Product Nation”, równie szybkim i melodyjnym z ciekawymi klawiszami jakby wyjętymi z jakiegoś techno. Mroczne wejście w „The Reverend” i nieco wolniejsze tempo – gdzieś przemykają nawet skojarzenia ze szwedzkim Seventh Wonder czy Primal Fear, i to również nie jest zły kawałek.
Bardzo dobrze wypada „Idiopathic Discreation” w którym dzieje się sporo i choć jest najdłuższy na płycie (niecałe osiem minut) jest też najbardziej przebojowy – średnie tempo, zwolnienie i przywalenie na finał, i najciekawszy na całej płycie wokal wbijający w wyższe rejestry. Kolejne ostre riffy i „orkiestrowe” tła pojawiają się w „Camera Silens”, podobnie jest w „I, Robo Sapiens”. Najpoważniejszą wadą u Lanfear jest bowiem powtarzanie tych samych riffów i zbliżonej rytmiki w niemal każdym utworze. W „Spectrophobii” znów ciekawie wypada klawisz, który niestety trochę ginie pod ścianami gitar, ale na pewno przywiedzie na myśl wczesnego Kevina Moore’a. Przedostatni numer to na pół akustyczna ballada „Word not spoken”, w której raz po raz pojawiają się mocniejsze uderzenia, ale tylko na chwilę, poza tym nie wiem czemu ale dziwnie kojarzył mi się ten kawałek z ostatnim Dream Theater. Ostatni numer, tytułowy, to również jeden z najlepszych kawałków na płycie, bardziej pokręcony, z frazowanymi gitarami, szybszą perkusją i klawiszową solówką.
Ci co znają i lubią tę grupę, jak również Ci, którzy lubią takie grupy jak Above Symmetry czy Borealis nie powinni się czuć zawiedzeni. 6/10

  1. Red Lamb – Red Lamb (2012)

Producentami Krwawej Owcy są Dan Spitz (ex – Anthrax) i Dave Mustaine (Megadeth). Dan Spitz zresztą jest w tym zespole gitarzystą, basistą i wokalistą wspierającym. Wokalistą w tym projekcie jest Don Chaffin, a perkusistą Patrick Johansson (Yngwie Malmsteen). Sam zespół powstał w 2010 roku w Palm Beach na Florydzie i ponoć już na samym początku wywołał burzę, dopiero po dwóch latach jednak trio zrealizowało swój debiutancki materiał.
To klasyczny thrash metal i to w dodatku mocno osadzony w stylistyce Anthraxu i Megadeth (a zwłaszcza tego drugiego zespołu) choć niepozabwiony alternatywnego podejścia, czy miejscami odskoczni w hard rocka.
Słuchając płyty można doznać dosłownie omam słuchowych – kolejne utwory brzmią jak by były wyjęte z „Rust In Peace”, „United Abominations” czy „Endgame” a Don Chaffin śpiewa jak i brzmi jak Mustaine (a może to jest Mutaine, tylko nie napisali?). Charakterystyczne Mustaine’owskie wokale i solówki, jak również Megadethowy szlif na tej płycie dominują, zresztą wszystkie liryki są autorstwa Mustaine’a (razem ze Spitzem).
Jednak nie oznacza to, że to zły, czy odtwórczy album. Nie jestem pewien czy warto rozpisywać się o poszczególnych kawałkach, bo dynamika, riffy i elementy tłumionej, radiowej melorecytacji przewijają się w każdym z nich, brzmi to potężnie i świeżo, mimo, że nie prezentują absolutnie nic nowego. Gdyby nie nazwiska można by machnąć ręką, ale tak łatwo ominąć tego albumu się nie da – jest świetnie zrealizowany i bardzo przyjemny w słuchaniu, włączałem go na powrót kilkakrotnie po jego skończeniu i nie miałem dosyć.
Wielbiciele starego Megadeth, Mustaine’a albo nowoczesnego thrash metalu będą albo zachwyceni, albo wściekli za powtórkę z rozrywki, ale trzeba to jeszcze raz podkreślić, że brzmiącą świetnie i znacznie lepiej od ostatniego albumu Megadeth. 7,5/10

1 komentarz:

  1. Takie sobie, szczerze powiedziawszy, więc pozostaje mi zgodzić sie z Twoja punktacją.

    OdpowiedzUsuń