Słabiutka ta nazwa kapeli. I rewolucji zdecydowanie nie należy się po niej spodziewać.
Ale zaraz, zaraz – na basie i na gitarze Adrian Smith? Miejscami nawet pachnie Iron Maiden, ale właśnie to nazwisko to najlepsza rekomendacja dla tej płyty. Nie wszyscy mogą się przekonać do niej przy pierwszym odsłuchu, a z własnego doświadczenia wiem, że te nie należą do najdokładniejszych…
Singlowy „I see lights”, który można było posłuchać już mniej więcej miesiąc temu na stronie zespołu raczej nie pociągał. Nie dlatego, że to zły numer – straszliwie nie lubię utworów wyrwanych z całości, na smak, a już kompletnie nienawidzę sampli. Przy pierwszym odsłuchu pomyślałem sobie, że to taki sobie album, jednak coś mnie zmusiło do przesłuchania jeszcze raz i jeszcze raz, a przy każdym kolejnym płyta podobała mi się coraz bardziej.
I tak: „No Friendly Neighbour” z numerem pierwszym zaczyna się dość niewinnie – tu jakaś stłumiona perkusja, tu jakiś riffik – po czym uderzają. Na koniec pojawia się nawet orkiestracja, która przywodzi na myśl trochę epickie kompozycje macierzystego zespołu Smitha. A to, co wyprawia ze swoim głosem Mikee Goldman przyprawia o dreszcze…
„No Place Like Home” (drugi singiel z płyty) jest jeszcze lepszy. Żwawe pulsujące tempo, ciekawy riff i grunge’owy szlif. Zaraz po nim wspomniany już „I see lights”, który z początku, a zwłaszcza wyrwany z kontekstu może nie zachwycać, ale to naprawdę świetny utwór. Skojarzył mi się stylistycznie z trzecią solową płyta Jamesa LaBrie, a nawet z supergrupą Seven The Hardway (i ich płytą sprzed dwóch lat).
Zwalniamy na początku utworu pod tytułem „Bright as a Fire”. Na wytchnienie nie ma co liczyć, zaraz następuje przyśpieszenie. Piąty kawałek „Savage World” po drobnych przeróbkach mógłby znaleźć się nawet na któryś z płyt Iron Maiden, ale to również tylko pozorne skojarzenie. To wszak zupełnie inne granie i szczerze mówiąc nie spodziewałem się takich dźwięków spod palców Smitha…
„Tortured Tone” zaczyna się pod względem perkusyjnym podobnie jak kawałek otwierający, gitara znów pobrzmiewa dziwnie znajomo. Naturalnie utwór nie ma zamiaru być spokojny i wolny i zaraz następuje przyśpieszenie. Orkiestracje, epicki klimat i przebojowy wyraz. Istna petarda. Numer siódmy „White Shit Robes” – no czegoś takiego to by się nawet Black Sabbath nie powstydziłoby! Gdyby nie sterylny (trochę może nawet za sterylny jak dla mnie) sposób nagrania groove gitar by się bardziej uwypuklił. A wokalnie znów istny majstersztyk.
„As Tears Comes Fall” to mówiona miniaturka z kilkoma dźwiękami w tle, trochę nie potrzebna jak dla mnie, ale zaraz po niej następuje uderzenie numerem tytułowym.
Jazda bez trzymanki, a jak! Jak z bicza strzelił mamy już dziesiąty kawałek: „Search for Bliss” – również dość szybki, ale zdecydowanie najspokojniejszy płycie.
Przedostatni numer „Snake Ladders” otwiera duszne, wolne, niemal doomowe wejście, trochę jak z Black Sabbath, a trochę jak z Solitude Aeternus. I cały jest utrzymany w takim klimacie – absolutna rewelacja. Mówione frazy? Skojarzenia z niesławną „Lulu” Metallici zapewne nieuniknione. Jest jednak o całą klasę lepiej, bo bardziej przypomina aktorstwo kompozytora Danny’ego Elfmana z filmu „Tim Burton’s Nightmare Before Christmas”.
Na koniec jeszcze jest numer „Mirror and the Moon” – też spokojny, zatem są dwa takie, ale klimat? Gdzieś przemykają lata 70 – jakieś Lynyrd Skynyrd, jakieś Led Zeppelin, jakieś Iron Maiden… no lepszego zakończenia płyty spodziewać się nie można było… a ja dopiero teraz łąpię się na tym, że się rozpisałem i to o wszystkich numerach, czego ostatnio staram się unikać – a jak się dzieje w ten sposób, to chyba jednak o czymś świadczy…
Nie spodziewałem się niczego dobrego po tej płycie, odsłuch pierwszego singla nie zachwycił, pierwszy całościowy odsłuch płyty również, ale przy każdym kolejnym zyskuje.
Szkoda tylko, że wykonano tak szkaradną okładkę do tego materiału, bo zawartość jest naprawdę dobra i co dziwne, nie ma tu złych kawałków. Brzmi wszystko świeżo i pomysłowo, choć trzeba przyznać, że wszystko już było. Rewolucja to na pewno nie jest, ale z satysfakcją i ogromnym zacietrzewieniem wypatruję drugiego albumu tego bądź, co bądź niezwykłego projektu.
Płyta kopie bowiem prądem i rogami i dosłownie aż się prosi o kontynuację. I wcale nie trzeba wielbić Żelaznej Dziewicy żeby sięgnąć po tą płytę. Solidna dawka muzyki, jaką zapewniają panowie powinna zadowolić nawet najbardziej wybrednych słuchaczy i to nie tylko metalu.
Ocena: 8/10
Interesujący zespół. Dzięki za odkrycie tej kapeli :).
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Toba w zupełności - coś w tym naprawdę jest.
OdpowiedzUsuń