piątek, 24 lutego 2012

Clockwork – Dawn for a New Breed EP (2011)


Będąc nadal w podróży, lecimy do Hiszpanii. Lot do Francji w ostatniej chwili mi odwołali (piszę to naturalnie pół żartem pół serio), więc korzystając z okazji warto przyjrzeć się kapeli, który jakiś czas temu posiekała mnie na drobno. Zmienimy też na chwilę klimat grania, do shogeaze’u wrócimy na pewno później i coś mi się widzi, że nawet więcej razy, niż na początku planowałem. Skoro zmieniamy klimat, jeszcze trzeba zadać pytanie pomocnicze, na które postaram się odpowiedzieć: co wyjdzie z połączenia Sepultury i Soulfly’a z Flotsam And Jetsam?


Grupa Clockwork powstała latem 2010 roku w Hamburgu, w Niemczech. Jest to jednak zespół stu procentowo hiszpański składa się bowiem ze znanych na hiszpańskiej scenie metalowej muzyków (choć mi osobiście nic te nazwiska nie mówią).
W skład grupy wchodzą: Andoni Garcia na basie, Albaro Alonso na perkusji, Javi Garcia oraz Pablo Tello na gitarach oraz Rown Houland na wokalu. Debiutancka epka grupy miała swoją premierę 1 grudnia 2011 roku i była rozprowadzana za darmo wraz z grudniowym wydaniem hiszpańskiego magazynu RockZone, obecnie można go ściągać absolutnie za darmo z bandcampu kapeli. Ponadto w nagrywaniu wzięli udział goście, tacy jak: Davish G. Alvarez, Mitch Harris (Napalm Death), Ryan Knight(The Black Dahlia Murder) oraz Alberto Marín.

Najpierw zaintrygowała mnie okładka autorstwa Marcosa Cabrery, artysty związanym raczej ze sztuką grind’ową – dość makabryczną i obrzydliwą trzeba przyznać.
Okładka tego wydawnictwa z kolei intryguje, bo świetnie pasuje do granej przez grupę muzyki i stanowi kapitalne połączenie motywów industrialno – chronometrycznych z czaszkami i… no właśnie – całość obciągnięta została czymś, co przypomina wnętrzności. Mimo wszystko smakowicie, prawda? Muzycznie jest jeszcze ciekawiej, może nie odkrywczo, ale wykonane z iście zegarmistrzowską precyzją.

Po króciuchnym intrze zatytułowanym „Hate Mantra” płynne przejście do mięsistego kawałka „Everything Burns”. Szybka perkusja, ostre, nisko strojone riffy. Uwagę od razu przykuwa wokal, który przypomina barwę Erica A.K z F&J zmieszanego z Derrikiem Greenem. Muzycznie też jest blisko, zwłaszcza, jeśli skonfrontujemy epkę z płytą F&J „The Cold” z 2010 roku. I mocno też pachnie Sepulturą, Soulflyem, Exodusem i późnym Testamentem. Drugi w kolejności jest „One Last Fight” – utrzymany w tym samym tempie i klimacie. I do tego jeszcze pierwszorzędne melodyjne solówki.
„Trial and error” otwiera melodyjny, szybki groove, a następnie to samo szybkie tempo. Przedostatni „Mandatory” może nawet zapachnieć Slayerem. To po prostu, rasowy szybki thrash – pełen groove’u, brudu i surowości. Ostatni „Evil Grin” to kolejny killer. To po prostu kawał świetnego grania.

Zaledwie pięć (nie licząc intra) naprawdę pierwszorzędnych mocnych, chwytliwych kawałków, czyli niecałe dwadzieścia minut (kawałki po trzy, cztery minuty) w przypadku tego zespołu wystarcza by zaprezentować się na tyle, by potencjalny słuchacz wracał do płytki z czystą przyjemnością i bez cienia znużenia, a przy tym bardzo zachęcające do sięgnięcia po pełnometrażową płytę, na którą mam nadzieję nie trzeba będzie długo czekać (nie ukrywam, że należę do tych osób) i co najważniejsze, taką, która utrzyma poziom epki, lub będzie od niej jeszcze lepsza.

Ocena: 5/5



1 komentarz:

  1. Dobra, ci trochę za mocno dają jak na mój gust. ;) ale potrafie docenić, że dają dobrze. :)

    OdpowiedzUsuń