Grupa nazywała się Aspera i pod taką nazwą w 2010 roku wydała swój debiutancki album – „Ripples”. Z powodów technicznych zmienili nazwę na Above Symmetry i zdecydowali się, że debiutancki materiał nagrają ponownie. Zrobili to pod czujnym uchem uznanego producenta Jensa Bogrena, znanego ze współpracy z Opeth, Paradise Lost, Hammerfall i Symphony X. Sam Bogren o płycie mówi tak: „Debiutancka płyta tych kolesi to jeden z najlepszych albumów w stylistyce metalu progresywnego, jaki słyszałem od lat. To zaszczyt, że mogę im pomóc wydać tę płytę. W pełni na to zasługują”. „Każdy, nawet najmniejszy ruch ma swoją konsekwencję, zarówno w kontekście personalnym jak i globalnym”. – mówią z kolei o płycie muzycy tej młodej norweskiej grupy. Nie tak dawno pisałem o Sepulturze i ich pojęciu czasu wynikającego z najnowszego albumu „Kairos”. Podobne założenie towarzyszy też debiutanckiej płycie zespołu Above Symmetry. Z tą różnicą, że czynnikiem zmian jest marszczenie powierzchni fal…
Płytę otwiera króciuchne wyłaniające się intro z smutnymi klawiszowymi dźwiękami i fragmentami jakiś radiowych przemówień, które płynnie przechodzi do utworu zatytułowanego „Ripples” – uderzenia perkusji, motyw na klawiszach i frazowana gitara to zaledwie początek pędzącego melodyjnego kawałka. Interesująca linia klawiszy i wyraźnie słyszalny bas, a także dość wysoki, ale szorstki wokal. Trzeci jest nieco wolniejszy „Do I dare?”. Klawiszowe solo jakoś kojarzące się z latami siedemdziesiątymi? Po nieco zbędnym wyciszeniu utwór „Remorse” czyli numer czwarty otwierają ponownie klawiszowe ostre tony, gitarowy riff i następuje melodyjne rozwinięcie – czy nie pachnie to trochę wczesnym Dream Theater? Czy gdzieś Borealis nie przemyka w głowie? Unoszące się zwolnienie w połowie i powolne rozwijanie, mroczne dźwięki i przyspieszenie. Na koniec chóralny śpiew i instrumentalne zejście. Rewelacja. Piątka „Between Black & White” znów zaczyna się od klawiszy, a potem dołączają gitary i perkusja. Moment refrenu – wydaje się być dziwnie znajomy, ale najdziwniejsze jest to, że nie można sobie przypomnieć skąd (może ktoś sobie przypomni? Ja jakoś nie potrafiłem...). Zegarowe zwolnienie, Deep Purplowe organy, narastanie… właściwie ten ośmiominutowy kawałek to ballada, ale jak fantastycznie pomyślana, w jednym utworze dzieje się naprawdę sporo, czasem nawet za dużo, ale nie jest to wada, bynajmniej…
Sześć: „Catatonic Coma” – ciemne, mroczne wejście oparte na basie, przejście do spokojniejszej wolnej linii i wolne przyspieszenie. W sumie chyba najwolniejszy utwór na płycie, wyraźnie też pachnący hymnami Hammerfall, choć nie jest aż tak pompatycznie i nie ma tu śpiewania o rycerzach i podobnych sprawach. Przy końcówce znów pojawiają się mroczne tony z początku i dosłownie na chwilę następuje przepiękne instrumentalne przyspieszenie, mroczne tony kończą… Siódemka to „Torn Apart” – delikatne otwarcie akustyczną gitarą i smutnymi klawiszami. Bardziej liryczny, smutny tonaż daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z balladą, bardzo interesującą zresztą. Ośmiominutowy „Traces Inside” zaczyna się od uderzeń perkusji, gitarowego riffu i znów jest dość szybko. Orkiestracje i konstrukcja kompozycji po raz kolejny pachnie wczesnym DT, a także Symphony X i Paradise Lost. Instrumental w połowie utworu wręcz jest niemal powtórzeniem niektórych patentów DT z kongenialnego konceptu „Scenes From the Memory: Metropolis Pt. II”. Fantastyczna fragment z pędzącym riffem i klawiszowym zapętleniem… Miniaturka „Reflections” to gitarowo-klawiszowy przerywnik, ze spokojnym wokalem. Delikatnie nawet zapachniało „Space-Dye Vest” DT z płyty „Awake” czy eksperymentami Pink Floyd z płyt „Animals”. Bardzo sympatyczne w każdym razie. Na koniec przypierdol w ostrym i pędzącym „The Purpose”… gdzieś przemykają nawet skojarzenia z Pagan’s Mind i Dreamscape i naturalnie z DT, który spowalnia i przy końcówce bardzo wyraźnie nawiązuje do zakończenia suity DT „Octavarium”… Dalszy ciąg nastąpi zdaje się mówić schodzące w coraz cichsze dźwięki wyciszenie.
Podsumowując, nie jest to materiał, który wyważa od dawna otwarte drzwi, ani też specjalnie odkrywczy. Po prostu kolejna grupa, która w ciekawy i dość oryginalny sposób zabrała się za metal progresywny.
Moim zdaniem wcale nie jest to też jeden z najlepszych albumów w tej stylistyce od lat (debiutancki materiał Lost In Thought” czy druga płyta Perihellium są znacznie lepsze). To przyjemny i bardzo słuchalny materiał. Dziś nagrać płytę w stylistyce metalu progresywnego, która będzie dobra i nie jednocześnie nie popadnie w sztampę i zbytnią powtarzalność jest trudno. Above Symmetry na pewno wywiązało się z zadania obronna ręką, a fala poprowadzona przez debiut niewątpliwie jeszcze sporo może namieszać. Wysyp nowych grup grających niczym Bogowie może przyczynić się do zmian i świeżego spojrzenia. A tej Above Symmetry nie można odmówić. 8/10
2. Borealis – Fall From Grace (2011)
Zaciekawiony okładką najnowszego wydawnictwa sięgnąłem po debiutancki materiał zespołu - „Worlds of Silence” z 2008 roku, który zachwycił mnie i zachęcił do wyczekiwania drugiego albumu Borealis. Słuchając go zastawiałem się czy słusznie, za każdym razem odpowiedź była dwuznaczna. To świetna płyta, ale też mocno rozczarowująca.
Podobnie jak na pierwszej płycie mamy do czynienia z dość wysokim, szorstkim wokalem, szybkimi melodyjnymi riffami i solidnym tłem. Wciąż jest to połączenie klasycznego power metalu z progresywnym szlifem spod znaku takich zespołów jak Evergrey i Savatage z ich najlepszych płyt czy takich grup jak Vanden Plas czy Dream Theater. Lepsza jest produkcja, muzyka jest dojrzalsza i nieco cięższa. Nie zmieniły się długości utworów – wszystkie trwają w granicy czterech, pięciu minut. Zmienił się skład grupy – wzbogacając się o drugiego gitarzystę Kena Roberta. A niezwykłą, sugestywną i przyciągającą uwagę okładkę wykonał Frank Fiedler.
Przed oczami jawi się nam płonący księżyc, z którego unosi się dym. Widzimy też co najmniej cztery postacie – kobiety spowite w szkarłatne suknie przypominające płomienie, albo skrzydła pazia królowej (gatunek motyla). Spływają one w dół nieba prosto do asteroidy z gorejącą dziurą przywodzącą na myśl piekło. I do tego prostą niewymyślną białą czcionką nazwa zespołu: Borealis i pod spodem mniejszą, złotą kursywą „Fall From Grace”.
Moim zdaniem to jedna z najpiękniejszych i najbardziej niesamowitych okładek jakie kiedykolwiek widziałem. A muzyka? Przysłuchajmy się:
Otwierający płytę „Finest Hour” zaczyna się od ostrego, melodyjnego riffu i uderzeń perkusji, które ze stłumionego przechodzą w pełny dźwięk. Delikatny klawisz w tle. Nowością są growolowane wokale w tle, bardziej dudniąca perkusja (podwójna stopa) i przywodzące na myśl death metal, szybsze riffy. W drugim utworze „Words I Failed To Say” mamy do czynienia z podobną konstrukcją. Właśnie najpoważniejszą wadą tej płyty jest to, że wszystkie utwory brzmią niemal identycznie. No, ale słuchamy dalej – trójka to numer tytułowy. Znów wejście od perkusji i ostrych, pędzących riffów, melodyjny, dość ciekawy klawisz. Singlowy „Where we started” to numer czwarty. Szybkie wejście i zwolnienie do akustycznego, spokojnego motywu i przyspieszenie. Słaby utwór do promocji płyty w sumie.
Przeskakujemy dalej – piątka „Breaking the curse” – płynący klawisz, znów ostre riffy i perkusja, nieco wolniejsze tempo. Bardzo ciekawa, ale zupełnie nie odkrywcza solówka gdzieś w połowie utworu. Bodaj najciekawszy utwór na płycie, choć też niestety nieporażający. „Regeneration” to kolejny numer, szybkie melodyjne wejście oparte na klawiszach i riffach – właściwie takich samych jak w każdym utworze. Całość ratuje klawisz, którego na tej płycie nie wiedzieć czemu jest jak na lekarstwo i melodyjna zagrywka gitary.
Siódemka to gitarowo-klawiszowa ballada z wolnym uderzeniem przy końcówce pod tytułem „Watch the World Collapse” – która przywodzi na myśl „Space Dye-Vest” DT. Konstrukcja jest niemal identyczna, nawet długość jest podobna – najpiękniejszy i najbardziej udany moim zdaniem utwór na płycie. Pięknie też łączy się z okładką płyty – bardziej chyba nawet niż kawałek tytułowy. Najkrótszy na płycie „Take You Over” to numer ósmy. Perkusja, klawisz i po narośnięciu, średnie tempo i frazowany riff, melodyjne zagrywki. Wydaję mi się, że to właśnie on nadawałby się bardziej na singiel, ale cóż każdy ma swoje zdanie, zwłaszcza muzycy. Ten kawałek też bardzo mi się podobał. I ostatni: „Forgotten Forever” – mroczny początek oparty na bębnach, klawiszach i rwanym riffie, który przyspiesza do szybkich obrotów, a druga gitara gra melodyjny motyw. Średnie tempa i klawiszowo- gitarowe zwolnienie w połowie utworu, przyspieszenie, melodyjne solówki (bardzo kojarząca się z Savatage). I końcowe uderzenie.
Podsumowując, jest to płyta raczej przeciętna i nudna. Mnie osobiście strasznie denerwuje jednostajny ton wszystkich utworów, na poprzednim albumie działo się znacznie więcej.
Wkurza mnie też maniera wokalna Marinelliego, który niczego nie zmienił w swoich wokalizach, na tej płycie właściwie brzmią identycznie. Najlepiej wychodzi mu jednak czysty, bardziej liryczny wokal niż ten wyższy i szorstki. Ciekawy akcent z growlem w pierwszym kawałku, szkoda, że nie pociągnęli tego do innych utworów. Mocno ograniczona rola klawiszy, niesłyszalny bas, zlewające się ze sobą gitary w szybkich, pędzących momentach i mało interesująca perkusja. Nie, nie jest to zła płyta, wbrew pozorom jest całkiem sympatyczna, ale po dwóch miesiącach od czasu jej premiery wciąż nie mogę się jakoś do niej przekonać. Debiutanckiej płycie dałem 9/10 z nadzieją na nokaut ze strony drugiego albumu i zawiodłem się. Z żalem daję temu albumowi 6 punktów. Jest jeszcze okładka. Za nią jeden dodatkowy punkt. Ostatecznie wychodzi 7/10. Szkoda...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz