wtorek, 22 czerwca 2021

Octavision - Coexist (2020/2021)


Witamy w latach 90tych...

 

Supergrupa Octavision powstała w 2016 roku z inicjatywy armeńskiego gitarzysty Hovaka Alaverdyana, który postanowił założyć formację obracającą się w nurcie progresywnego metalu z dodatkiem klasyki, folku i brzmienia rodem z rocka progresywnego złotej ery. Skład uzupełniony został przez innych armeńskich muzyków: flecistę Avaga Margaryana, wiolonczelistę Artyoma Manykyana oraz klawiszowca Arę Torosyana podpisującego się jako Murzo, a także amerykańskiego basistę Victora Wootena znanego między innymi ze współpracy z Marcusem Millerem czy z grupą Beli Flecka (trzy utwory), gruzińskiego perkusistę Romana Lomtadze i gościnnym udziałem basisty Billy'ego Sheehana (w czterech utworach) znanego między innymi z Mr. Big, Sons of Apollo czy The Winery Dogs oraz wokalisty Jeffa Scotta Soto (w dwóch utworach), również obecnie najbardziej kojarzonego z Sons Of Apollo. Debiutowali w 2016 roku singlem "Three Lives", który wzbudził spore zainteresowaniei w rezultacie doprowadził do realizacji pełnego albumu w wymienionym składzie, który cyfrowo ukazał się 29 grudnia 2020 roku, a 25 kwietnia 2021 roku odbyła się jego fizyczna premiera za sprawą Prog Metal Rock Promotion, nowej polskiej wytwórni płytowej z którą mamy przyjemność współpracować. 

Zanim przejdziemy do muzyki i do wyjaśnienia, dlaczego może pachnieć latami 90tymi, trzeba spojrzeć na świetną grafikę okładkową (i nie tylko) autorstwa armeńskiego artysty Avetisa Khachatryana.  Na okładce nie doświadczymy nazwy grupy, ani tytułu płyty (znajdziemy ją z boku opakowania), ale nie powinno to nikogo dziwić. Pulchniutkie, lekko baśniowe postacie różnej płci uczepiły się zwijających z góry kłębków (motków) nitek, co z jednej strony wygląda jakby postacie wspinały się do góry, a z drugiej jakby za wszelką cenę chciały się na nich utrzymać. Niezadowolenie na ich twarzach miesza się z uśmiechami pełnymi radości, zniecierpliwieniem, a nawet smutkiem. Jeśli zaś otworzymy opakowanie płyty ujrzymy jeszcze jeden obrazek - postaci króla, który zdaje się być nad postaciami z okładkami lub bezpośrednio pod nimi, biorąc pod uwagę perspektywę jaką obierzemy, choć bardziej prawdopodobne jest to, że to właśnie król jest wyżej d pozostałych, gdyż na obrazku widzimy same nitki, ale motków już nie. Na płycie z kolei widzimy panią, która leży pośród kilku motków. Bosonogie, urocze postacie przypominające trochę kukiełki z przedstawień teatralnych dla dzieci mają w sobie też coś z prymitywizmu, sztuki naiwnej, a motki i nitki w środku książeczki wraz ze zdjęciami muzyków wyglądają trochę jak nuty rozrzucone na pięciolini (w tym wypadku bardziej nawet ośmio/dziewięciolinii). 

 


Zaczynamy od znakomitego instrumentalnego "Mindwar" (z basem Sheehana), który od razu zaczyna się od intensywnego gitarowego riffu i mocnej perkusji. Ciężkie i marszowe tempo oraz dodatki w postaci orkiestracji i chórów dodają podniosłości, a całość przywodzi na myśl nie tylko pierwsze płyty Dream Theater, ale także Threshold czy Symphony X. Zaskoczeniem może być fantastyczne wejście fletu, który z kolei dodaje odrobiny lekkości dynamicznemu, melodyjnemu i bardzo sprawnemu technicznie numerowi. Warto też zwrócić uwagę na świetne, miękkie i nieco staromodne brzmienie perkusji Lomtadze, która bodaj najmocniej przypomina swoim brzmieniem właśnie o latach 90tych - dziś się już bowiem tak perkusji nie nagrywa. Na drugiej pozycji znalazł się świetny utwór tytułowy, w którym obok Sheehana na basie pojawia się także ze znakomitym Soto przy mikrofonie. Utwór zaczyna się odrobinę spokojniej, choć po chwili od razu przyspiesza i ponownie uderza bardzo ciekawym, ciężkim brzmieniem, delikatnie zwalniającym na czas wokalu Soto i harmonizując melodykę oraz tempo kawałka. Skojarzenia z Threshold (z okresu Andrew McDermotta), z Evergrey czy nawet Sons Of Apollo będą jak najbardziej mile widziane. Ponownie też, da się usłyszeć tutaj nieco staromodny styl pisania kompozycji, po który w progresywnym graniu sięga się już coraz rzadziej, a nawet doświadczeni muzycy i bardziej znane formacje zdają się od takiego brzmienia odcinać.

Trzeci kawałek, a zarazem drugi instrumentalny, nosi tytuł "Proctagon" (na basie Victor Wooden) i zaczyna się od filmowych perkusjonalii, które skojarzyć się mogą z motywem przewodnim do "Parku Jurajskiego: Zaginiony Świat", po czym ponownie przyspieszamy. Jest szybko, surowo, ciężko, bardzo melodyjnie, a przy tym niezwykle wciągająco. Ponownie przypominają się najlepsze momenty Dream Theater, Threshold czy Symphony X, ale choć wyraźnie nawiązuje się do brzmienia wymienionych zespołów czy brzmienia z ich pierwszych płyt, a nawet powtarza pewne znane struktury, to trzeba podkreślić całkowicie własny charakter i pomysł na to granie, świeże podejście i ogromną precyzję muzyków oraz znakomite techniczne zdolności. Aż trudno się od tego kawałka oderwać! Po nim wpada "Apocalyptus" (ponownie z Sheehanem na basie) w którym nawet na chwilę nie siada wcześniejsze tempo. Tym razem jednak jest jeszcze ciężej i potężniej, większą rolę odgrywa bas, ale i nie brakuje klimatycznych zwolnień. To także drugi numer, w którym można usłyszeć Jeffa Scott Soto, który ponownie poraża swoją fantastyczną, dość szorstką barwą głosu. Kapitalnie wypada tutaj rozbudowany pasaż instrumentalny z mocnym, mrocznym chórem, solówkami i fenomenalnymi perkusyjno-klawiszowymi pojedynkami oraz bardzo ciekawymi gitarowymi solówkami. 

Na piątym miejscu znalazł się instrumentalny utwór "Three Lives" (ponownie z basem Victora Wootena), w którym dla odmiany robi się bardziej melodyjnie, ale bynajmniej nie brakuje ciężaru. To jeden z takich numerów, którego nie powstydziłby się Threshold z okresu McDermotta, ale także Dream Theater w czasie swoich najlepszych płyt. Kapitalnie wypada klawiszowe solówka oraz intensywne wejście fletu, który zwykle kojarzony z sielankowymi melodiami, tutaj daje naprawdę ostro i klimatycznie. Panowie jednak nie grają przez cały czas ciężko i dają trochę ochłonąć, bo w końcowej części utworu robi się bardziej folkowo, nawet średniowiecznie, baśniowo w duchu Rhapsody Of Fire, choć nie aż tak pompatycznie, a następnie na finał znów wracając do bardziej progresywnych brzmień. Zachwyca tutaj techniczna precyzja muzyków oraz świetne, dopracowane brzmienie, które sprawia, że znów trudno się oderwać od słuchania. Przedostatni, zatytułowany "Stormbringer" (ponownie Sheehan na basie) wpierw usypia czujność akustycznym, melodyjnym gitarowo-wiolonczelowym wstępem, co po dawce intensywności jest bardzo miłym zaskoczeniem i uspokojeniem. Numer rozkręca się powoli i stawia na atmosferę, po czym nabiera tempa i stopniowo, nieznacznie, marszowo przyspiesza, choć jednocześnie jest to paradoksalnie najspokojniejszy i bodaj najbardziej melodyjny utwór na płycie. W sam raz do zamknięcia oczu i wyczekiwania na burzę w upalny dzień. Ciężar i szybsze tempo wraca "So it Begins" (ponownie Victor Wooten na basie), który z kolei mocno kojarzy się z wirtuozami gitary w rodzaju Marty'ego Friedmana, Jasona Beckera czy Yngwiego Malmsteena, a pod względem basu nie brakuje tutaj nawiązań do samego Marcusa Millera (funkowe półtony i arpeggia!). Jest intensywnie i bardzo zróżnicowanie, nie brakuje bowiem bardzo pomysłowego rozwiązania z fletową solówką, intensywnych szybkich perkusyjno-gitarowych rozpędzeń czy melodyjnych rozbudowań. Majstersztyk.


Pod względem brzmienia i wyraźnych nawiązań do najlepszych czasów dla progresywnego metalu w znacznej mierze armeński Octavision czerpie z lat 90tych, co może wydawać się na pierwszy rzut ucha odtwórcze, ale jest to muzyka grana i podana z ogromną werwą i świeżością, a także masą świetnych, nietuzinkowych pomysłów. "Coexist" to album z wciągającymi utworami, fascynujący i porywający pod względem instrumentalnym i technicznym, o bardzo wyrazistym brzmieniu, w którym obecność Sheehana i Soto jest wisienką na torcie, ale jednocześnie nie jest dodatkiem przytłaczającym. Panowie są tutaj znakomitym i bardzo miłym bonusem, ale nie są w tej formacji najważniejsi. Fantastyczne są na niej zarówno kompozycje w pełni instrumentalne, jak i te z udziałem Soto, choć nie obraziłbym się na więcej wokali czy nawet jeszcze mocniejszego popłynięcia w folkowe (jeszcze bardziej etniczne) klimaty czy nawet większej ilości mrugnięć do r'nb czy funku (jak w ostatnim utworze). Wreszcie "Coexist" to płyta pokazująca, że w progresywnym graniu wciąż jest miejsce na granie świeże, zapatrzone w przeszłość, ale zarazem bardzo nowoczesne i intrygujące, do którego chce się wracać i słuchać z ogromnym bananem na twarzy. Mam nadzieję, że na tej jednej płycie Octavision się nie skończy i jeszcze nas zaskoczy kolejnymi fascynującymi dźwiękami, a być może także innym, równie ciekawym zestawem gości. Nie ulega też wątpliwości, że to jedna z najciekawszych i wartych uwagi płyt tego roku i której z całą pewnością nie zabraknie w moim podsumowaniu na koniec roku. 

Ocena: Pełnia

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Prog Metal Rock Promotion. 

Płyta została objęta naszym patronatem medialnym. 

Album można zakupić pod tym adresem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz