czwartek, 10 czerwca 2021

Love Machine - Düsseldorf-Tokyo (2021)


Pamiętacie może tych Niemców lubiących chodzić boso po dywaniku z kwiatów i ich przesympatycznego nowoczesnego krautrocka? To Ci sami, którzy gościli u nas również zachwycając się sztuką awangardową i abstrakcyjną. Tym razem porzucili kraut i obrali kurs na proste, garażowe piosenki oraz postanowili podbić Japonię... 

 

Na swoim czwartym albumie studyjnym kwintet po raz pierwszy postanowili napisać teksty po niemiecku, czyli w swoim ojczystym języku ponieważ uznali, że będzie lepiej pasować do garażowego grania na jakie tym razem się zdecydowali. Dodatkowo wspierani są przez pianistę nie uciekają jednak bardzo daleko od swoich krautrockowych korzeni, bo w otwierającym płytę numerze tytułowym bawią się tą stylistyką łącząc ją z czymś w rodzaju raportu z podróży. Dołączona do płyty składana książeczka składa się z garści zdjęć różnych części Düsseldorfu i tekstów - ośmiu niemiecko i dwóch anglojęzycznych. Co ciekawe, tytuły zapisano również po japońsku.

Zaczynamy od utworu tytułowego, w którym wita nas głos mówiący po japońsku, po czym przechodzimy do lekkich, wesołych dźwięków, które nigdzie się nie spieszą. Intrygujące jest to, że klawisze nadające tonów w tle brzmią trochę tak jakby były wyrwane z Kraftwerka albo Tangerine Dream, jednak panowie nie idą tak głęboko w elektronikę. To utwór o o wyraźnie gitarowym brzmieniu, choć powolny i rozwijający się w czasie, pulsujący, jakby odmierzał czas do właściwego startu płyty. Istotnie, "Golo Mann" jest już wyraźnie szybszy i żywszy, choć nadal unoszący się lekko w przestrzeni, o niemal romantycznym zabarwieniu, z fajnym lekko teatralnym wokalem i skoczną melodyką w tych nieco szybszych fragmentach. Następnie udajemy się na "Hauptbahnhof" w którym panowie też bawią się delikatnymi, niespiesznymi, trochę leniwymi dźwiękami, co brzmi trochę tak jakby dłużyło się komuś oczekiwanie na pociąg. Zaskoczeniem raczej być nie powinno, że niespiesznie jest także w "100 Jahre Frieden", który również został utrzymany w sennej, kołysankowej lekkości, nieznacznie tylko przerwanej gitarową solówką i odrobiną brudnego ciężaru w finale. 


W kolejnym, udajemy się na schnapsa do "Lieblingsbar", w którym również jest leniwie, lekko i niespiesznie. Nieco szybszy finał zaś przypominać może rozśpiewaną i roześmianą klientelę baru, która jest już na rauszu. "Gunst der Dinge", czyli utwór szósty również jest leniwy, niespieszny, powolny i nie za wiele się w nim dzieje. Nawet finał o nieco szybszej strukturze jest podobny do wcześniejszych utworów. W "Swimmingpool der welt" też nie ma co liczyć na zmianę, bo dalej jest lekko, niespiesznie i sennie. Jest on jednak odrobinę żywszy wraz z gitarowym rozbudowaniem na zakończenie, które nadaje mu nieco więcej przestrzeni i tylko szkoda, że ostatecznie panowie nie pozwalają sobie na więcej szaleństwa. Numer ósmy nosi tytuł "Gemeinsam Einsam" także został utrzymany w powolnym rytmie, choć jest w nim odrobinę skoczniej. Przedostatni "That Mean Old Thing" wreszcie przynosi zmianę i robi się ostro. Rock'n'rollowa struktura i zgrabne nawiązywanie do tuz w rodzaju Presleya naprawdę może się podobać oraz nada do potupania nóżką czy to na koncercie czy na imprezie w gronie znajomych. Album kończy bardzo sympatyczny "The Animal", kolejny energetyczny, stricte rockowy kawałek, który skojarzyć się może z Dinosaur Jr. w którym nie brakuje również odrobiny liryzmu.


Najnowszy album Love Machine to dla mnie przykład albumu, który podoba się twórcom, ale niekoniecznie będzie się podobał słuchaczom. Mało tutaj eksperymentowania, atrakcyjnych dźwięków czy nawet szalonych, pokręconych pomysłów, które charakteryzowały wcześniejsze płyty Niemców. Przez większość płyty jest powolnie, leniwie i trochę jakby grane od niechcenia. Kawałki, poza dwoma kończącymi krążek sprawiają wrażenie niedokończonych i bardzo podobnych do siebie, a przez to również mało przystępnych. Lubię określoną atmosferę, ale nawet w najbardziej wyciszonym graniu, nie może być zbyt sennie i zbyt lekko. Te niecałe czterdzieści minut (a dokładniej trzydzieści osiem i dwadzieścia cztery sekundy) mijają całkiem sympatycznie, ale wypadają dość monotonnie i mogą się dłużyć. Szkoda.

Ocena: Pierwsza Kwadra

 Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz