wtorek, 25 maja 2021

Meer - Playing House (2021)

 

Nawet ze Skandynawii czasami wieje nudą...


Oktet pod nazwą Meer grający symfoniczną odmianę rocka progresywnego powstał w miejscowości Hamar w Norwegi, w 2008 roku jako duet. Na swoim koncie mają trzy wydawnictwa - epkę "Ted Glen Extended" z 2012 roku oraz debiutancki pełnometrażowy krążek zatytułowany po prostu "Meer" z 2016 roku,  najnowszy zaś, któremu się dziś przyjrzymy, jest ich drugim albumem studyjnym, który miał swoją premierę 29 stycznia tego roku. Obecny skład grupy składa się z dwójki wokalistów Johanne i Knuta Kippersund, gitarzysty Eivinda Strømstada, skrzypaczki Åsy Ree, grającej na altówce Ingvild Nordstoga Eide, pianisty Ole Gjøstøla, basisty Mortena Strypeta oraz perkusisty Matsa Lillehaug. Oktet miesza w swojej muzyce orkiestrowy pop, muzykę klasyczną i rocka progresywnego z polifonicznymi wokalami. Co wynikło z tego połączenia?

Na płycie znalazło się jedenaście numerów o łącznym czasie prawie pięćdziesięciu pięciu minut, co przy pomyśle, jaki ma na siebie Meer, może wydać się trochę długim czasie, tym bardziej, że krótkie utwory bliższe są tutaj radiowej estetyce popowej, w której wykorzystuje się smyczki i progresje, ale tak naprawdę ciężko mówić o rozbudowanych formach. Jest na niej lirycznie, deszczowo i lekko, a ostrzejsze fragmenty pojawiają się rzadko. Niepokorni słuchacze, tacy jak ja, którzy oczywiście lubią liryzm, delikatność i od czasu do czasu nawet popowe melodie, mogą poczuć się jednak nieco zagubieni. Brzmienie jest przyjemne i lekkie, a grupa sympatycznie rozkłada akcenty, potrafi zaskoczyć i poruszyć, a czasami, obok spokojnych dźwięków pozwalają sobie na więcej werwy czy zapału, ale tak naprawdę ciężko wyróżnić na niej utwór, który zrobiłby jakieś szczególne wrażenie, właśnie przez to, że całościowo płyta jest leniwa, niespieszna i mocno zanurzona w popie, po który sięgają intensywnie, sprawiając, że płyta wydaje się zwyczajnie nużąca. Są na niej momenty naprawdę świetne - Knut brzmiący jak Einar Solberg z Leprous w utworze "Child" czy fantastyczne akcentowanie w "Beehive" czy "She Goes" (prawdopodobnie najlepszy utwór na albumie) balansujący między ostrzejszym brzmieniem, a dominującym tutaj liryzmem, albo finałowy "Lay It Down". 
 
 
 
Mam jednak z Meer i ich płytą problem, a właściwie kilka: płyta jest bardzo jednostajna i dość nudna, nie porywa, ani nie zachwyca też wokal Johanne, który jest często zbyt poszarpany, nazbyt ekspresyjny i mało fascynujący, a całości zwyczajnie brakuje tempa. To miłe granie, które spokojnie można by podzielić na dwa krótsze wydawnictwa, które wchodziłyby znacznie łatwiej, a tak nie tylko wkrada się się nie tylko nuda, ale także wszechogarniający chaos, w którym przy ośmiu osobach zaczynamy się czuć tak, jakbyśmy byli w znacznie większym tłumie. Każdy ma coś do powiedzenia, każdy chce coś robić i w tej całej miłej, spokojnej muzyce, robi się trochę nazbyt tłoczno i hałaśliwie, a chyba nie oto chodziło twórcom, tym bardziej, że tkwi w niej naprawdę spory, aczkolwiek całkowicie niewykorzystany potencjał . Być może to tylko moje odczucia czy wrażenia i na pewno znajdą się osoby, którym takie granie będzie się podobało bardziej niż mi, ale ja nie byłem w stanie odsłuchać tej płyty w całości w żadnym podejściu i być może to sprawiło, że nie byłem w stanie zabrać się za kolejne. Bywa i tak - szkoda.
 
Ocena: Pierwsza kwadra

 Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR i Karisma Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz