wtorek, 6 października 2020

W NiewieLU Słowach: Black Saturn & Grosso Gadgetto, Solkyri, Slomosa

 

Nasze wilcze linie lotnicze nie przestają latać i tym razem w kolejnej odsłonie W NiewieLU Słowach wybierzemy się w trzy, a właściwie cztery miejsca. W pierwszym wypadku będziemy tak jakby jednocześnie w stolicy Stanów Zjednoczonych i we Francji, w miejscowości Villeubanne skąd pochodzi kolaboracja Black Saturn & Grosso Gadgetto. Następnie udamy się do Australii, gdzie sprawdzimy drugą płytę grupy Solkyri, a potem polecimy do Norwegii, gdzie spędzimy czas na pustyni wraz debiutantami z formacji Slomosa . Co przyniesie ta muzyczna podróż? Sprawdźmy...

1. Black Saturn & Grosso Gadgetto - Earth Project

Kolaboracja amerykańsko-francuska mieszająca ze sobą industrial, rap i deklamacje. W notatce prasowej można przeczytać, że francuski Grosso Gadgetto od 2002 roku ucieka od schematów i klasycznych formatów. Sięgając po muzykę filmową, alternatywny hip-hop i muzykę drone destabilizuje ją i wokół nich tworzy swój własny klaustrofobiczny film science fiction. Black Saturn z kolei określany jest w niej jako nieskończony świat dźwięków i soniczny kompan naszych myśli. Teoretycznie brzmi to całkiem nieźle, ale niestety to jest ten przypadek kiedy rzeczywistość twórców niekoniecznie pokrywa się z wyobrażeniem o danej muzyce, która kreuje się w naszych głowach po przeczytaniu takich deklaracji. Naprawdę wydawać by się mogło, że to może być ciekawe połączenie i choć nie znam twórczości żadnego z tych projektów, to byłem ciekawy tego industrialnego klimatu z rapsami i filmowymi naleciałościami. Sama płyta nie jest też długa, niespełna półgodziny, zaledwie pięć numerów, ale zdecydowanie mnie rozczarowała. Monotonna, nieprzyjemna, brudna, trochę na jedno kopyto. Oryginalnym pomysłem jest tutaj co prawda ciekawe, odbijane brzmienie, jakby dochodzące z przestrzeni kosmicznej, czy nawet gęsta od niepokoju atmosfera przypominająca trochę wczesne Massive Attack (ale bez tej niesamowitości i przebojowości). Po raz pierwszy też od bardzo dawna, nie byłem w stanie przesłuchać całości choć raz na jednym posiedzeniu (musiałem sobie puszczać pojedyncze numery), bo coś wewnętrznie mnie w niej odrzucało. Cóż, nie wszystko dla wszystkich, choć na pewno znajdą się osoby, które docenią taką muzykę czy też raczej soniczną podróż bardziej ode mnie. Ocena: Ostatnia Kwadra

 

2. Solkyri -  Mount Pleasant

Przenosimy się do Australii, by poznać grupę zaprzyjaźnioną ze znaną już nam grupą We Lost The Sea. Solkyri właśnie wydali swój trzeci album zatytułowany "Mount Pleasant" na który kazali czekać pięć lat. Tyle czasu bowiem minęło od ich debiutanckiego "Sad Boys Club". Nie wiem jak Australijczycy to robią, ale ponownie trafiła się prawdziwa perełka i zaskakująco ciekawa grupa. Bardzo podobać się może się już samo zdjęcie okładkowe z prostym liternictwem, a jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że to, co widzimy wcale nie jest opuszczonym motelem, a... domem pogrzebowym, co z kolei zostało podkreślone znakiem mówiącym "parking tylko dla domu pogrzebowego". Niechaj jednak nikogo nie zmyli taki obrót spraw na okładce, bo choć mamy do czynienia z post-rockiem, to muzyka wcale nie jest taka pogrzebowa jak mogłoby się wydawać.

Zaczynamy od gitarowego, nieco alternatywnie brzmiącego "Holding Pattern" i trzeba przyznać, że jest to wejście energetyczne, nawet dość przebojowe. Słychać, że panowie nie silą się na powtarzanie post-rockowych schematów i zdecydowanie mają na siebie pomysł - i to nawet wówczas, gdy utwór cichnie do łagodnego pasażu, który na koniec jeszcze rozkręca się do szybkiego finału o nieco shoegaze'owym zabarwieniu. "Potiemkin" czyli drugi numer na płycie rozpoczyna się podobnym riffem, ale szybko przechodzi w masywniejsze, bardziej pochodowe brzmienie. Ponownie praca gitar ma tutaj w sobie coś z alternatywy i świetnie wyróżnia to Solkyri na tle wielu post-rockowych kapel. W "Pendock & Progress" robi się nieco liryczniej i melodyjniej, ale wciąż nie rezygnujemy z alternatywnego posmaku, który naprawdę robi tu robotę. "Meet Me in the Meadow", czyli utwór czwarty może z kolei przypominać British Sea Power z pierwszych płyt i nie dość, że swobodnie mógłby znaleźć się na którymś albumie wspomnianej grupy, to jeszcze fantastycznie to brzmi! W podobnym spokojniejszym tonie utrzymany jest "Shambles", który ponownie zagląda w rejony shoegaze'u. Zgrabne i naprawdę dobre. "Time Away" doskonale radzi sobie z klimatem, delikatnością czy dawką charakterystycznego liryzmu i nie ma tu miejsca na znudzenie! Po nim wskakuje "Summer Sun", również utrzymany w łagodniejszym brzmieniu, ponownie stawiający na atmosferę, ale nie zapominający o bardziej alternatywnym zakorzenieniu. Świetnie wypada tutaj także narastające rozpędzenie i wreszcie dość mroczny klawiszowy ambient który go kończy. Przedostatni, bardzo udany "Well, Go Well" kapitalnie kontynuuje tę zmianę atmosfery ciemnym, wynurzającym się klawiszowo-elektronicznym wstępem, stanowiąc wprowadzenie w fenomenalny finał płyty pod postacią "Gueulea Cassées" któy przyspiesza ostrym, dość dusznym gitarowym wjazdem i mocną perkusją, a następnie fantastycznie rozwija. Brawa!

Muzyka Solkyri zgrabnie wymyka się post-rockowym szufladkom, jednocześnie pozostając im wierna. "Mount Pleasant" to istotnie bardzo przyjemna płyta, która nie przytłacza, nie sprawia, że łapiemy się za głowę powtarzaniem schematów, swobodna i bardzo wyważona, a przy tym bardzo solidna, a miejscami wręcz wybitna (a w tym gatunku to już rzadkość!). Polubiła ją nawet moja wiekowa wieża, która odtwarzała ją bez zarzutu od początku do końca - a to powinno wystarczyć za rekomendację. Moja wieża wszakże jest już bardzo wybredna i takie momenty bez szwankowania, zgrzytania i plucia płytami to już u niej naprawdę rzadkość. Sprawdźcie koniecznie, a jak już będzie można to wybierzcie się na ich koncert! Ocena: Pełnia

3. Slomosa - Slomosa

Pustynny stoner rock z Norwegii? Nie takie cuda widział świat. Ten kwartet z Bergen pod koniec sierpnia zadebiutował swoim pierwszym albumem, który zatytułowali tak jak się nazywają - "Slomosa". Na minimalistycznej czarno-białej okładce majestatycznie przechadza się wielbłąd, a panowie żartobliwie mówią, że grają "tundra rocka". Kontrakt na wydanie albumu podpisali z Ragnarem Vikse, znanym z współpracy z takimi grupami jak Kvelertak, Turbonegro, Enslaved czy Graveyard. Sprawdźmy, czy przed Slomosą również rysuje się tak świetlana przyszłość jak wymienionym, cenionym na całym świecie rockowym i metalowym kolegom.

Trwający niespełna trzydzieści osiem minut materiał zaczyna "Horses", który pod koniec 2019 roku zwrócił uwagę norweskich dziennikarzy Totto Mjelde i Bergensa Tidende, a następnie trafił do tamtejszego radia. Rzeczywiście, choć utwór zawiera wszystko, co doskonale znamy z innych kapel grających stonera, słychać, że jest to kawałem mocny, brzmiący świeżo i wciągająco. Równie udany jest "Kevin" w którym nóżka sama podryguje w rytm. Świetny jest "There Is Nothing Under the Sun", który podbił playlisty Spotify'a (kolejno "Stoner Rock" i "Norwegian Rock"), który ma w sobie ten sam ciężar i emocje co pierwsza płyta Kvelertaka. Panowie umieją też jednakże grać delikatniej i fajnie budować klimat, co udowadniają utworem "In My Mind's Desert", który wręcz osuwa się w stylistykę retro rodem z niemieckiego Kadavar. Miodzio. Fantastyczną atmosferę buduje także numer piąty zatytułowany "Scavengers" - najpierw surowym basowo-perkusyjnym wstępem, melodyjną gitarą i świetnym rozbudowaniem, które autentycznie wywołuje uśmiech na twarzy. Znamy to, ale i tak słuchamy radośnie podrygując w rytm, ciesząc się klimatycznymi zwolnieniami i bardzo dobrą współpracą muzyków, wreszcie dopracowanym, pełnym brzmieniem, gdzie każdy instrument zna swoje miejsce. "Just to Be", czyli numer szósty również nie spuszcza z tonu i tempa bardzo fajnie tworząc doskonale znany nam klimacik. Tu ponownie jest nieco lżej, ale nie brakuje melodii, ani surowizny. Świetna jest także przedostatnia "Estonia", która wręcz tym klimatem się bawi ocierając się o muzykę pop, z tą różnicą, że zagranej mocno i surowo. Album wieńczy zaś "On and Beyond" który swoim charakterem przywodzi nawet na myśl Led Zepellin. Bluesująca, progresywna forma, ale odpowiednio dociążona i przyprawiona, genialnie balansująca między atmosferą a monumentalnymi ciężkimi fragmentami.

Nie ma co się oszukiwać: Norwedzy potrafią. Nawet wydawałoby się skostniałego stoner rocka zamienią w złoto. Jest ciężko i solidnie, odpowiednio surowo i melodyjnie, a dobrze znane rytmy i brzmienia potrafią autentycznie rozgrzać serducho i sprawić radość. To naprawdę gorący album, który potrafi także zmrozić tam, gdzie to konieczne. Tę płytę również polubiła moja wieża, co jest o tyle zaskakujące, że niemal graniczy z cudem, a wiedzcie, że wiekowa wieża wie najlepiej, co jest dobre - bo jak będzie złe to po prostu wypluje albo nie odtworzy. Nie mam też wątpliwości, że koncertowo ta grupa na pewno rozkręciłaby nie jedną dobrą imprezę, ale na to przyjdzie nam niestety poczekać. Tymczasem warto Norwegów z formacji Slomosa sprawdzić i wypatrywać równie udanego, a może i jeszcze lepszego drugiego materiału. Ocena: Pełnia


Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz